Yoga Terror – Yoga Terror

★★★★★★★✭☆☆

1. Pałac Kultury 2. Lion’s Share 3. Fantasies 4. Hot Date 5. Mantra 6. I Won’t Let You Down 7. Don’t 8. Zombie Disko 9. Bombing It 10. Running Away 11. B.I.T.C.H. 12. Violence FM 13. We’ve Got No Fear 14. The Attack Of The Lamb

SKŁAD: Zuzanna Pytlińska – wokale; Przemek Kuczyński – perkusja; Grzegorz Kowalski – bas; Krzysztof Truong – wokale, gitary, erhu; Michał Trudrig – wokale, gitary, dan nghuyet. Gościnnie: Maciek Szczyciński (5); Yoga Terror Tribe (6)

PRODUKCJA: Marcin Bors & Ignacy Gruszecki – FOnoplastykon

WYDANIE: 2014 – niezależne

www.yogaterror.com

Pełnia energii, werwa groove’u i świeżo maniakalne liryki pośród rockowej dynamiki oraz „niemiłosiernego” hałasu. W ich mniemaniu kompozycje są: słodko-kwaśne, funkowo-rockowe i płyną prosto z serca. Faktycznie, szczera płyta. Yoga Terror to młoda formacja, która stara się zaprzeczyć stałej hipotezie powątpiewającej w ambicję dzisiejszej polskiej sceny muzycznej. Odpowiedź dla audiofilów dobrych brzmień właściwie oczywista, a jeżeli za produkcję weźmie się Marcin Bors? Nie mam pytań. Ta scena ma się dobrze i dla chcących zawsze znajdzie się coś ciekawego. A to uczucie Yoga Terror właśnie we mnie wzbudziło. 

Zespół Yoga Terror powstał w 2009 roku z inicjatywy braci Truong, Krzysztofa i Michała (ex-Rootwater) oraz perkusisty „Kuczego” znanego z formacji Dianoya. Były małe sukcesy, po których, niestety bądź „stety”, przyszła pora na personalne roszady, m.in. na wokalu z Luisem Escobedo z Peru. Jeszcze później w zespole pojawił się także basista Grzesiek Kowalski i od tej pory Yoga Terror stanowi spójny monolit muzycznych sił. Jak tłumaczy zespół: Odejście dwóch członków znacząco wpływa na pracę zespołu, ale nie chcieliśmy rezygnować z tego, co zrobiliśmy do tej pory. Poszukaliśmy godnych zastępców i to z nimi nagraliśmy materiał na nasz debiutancki album.

Pełnia energii, werwa groove’u i świeżo maniakalne liryki pośród rockowej dynamiki oraz „niemiłosiernego” hałasu.

Na debiutanckiej płycie umieściliśmy zarówno stare kompozycje, jak i zupełnie nowe utwory. Ale wszystko to kompletnie przearanżowaliśmy. Nie chcieliśmy odcinać się jednoznacznie od przeszłości, ale też wiedzieliśmy, że nie możemy przesadzić z ulepszaniem istniejących kompozycji. Tu gratuluję decyzji, bo to potwierdza, że formacja nie boi się, a co ważniejsze nie wstydzi swojej twórczości, potwierdzając, że to, co uważali za dobre nadal potrafi się samo obronić! 

Nie chcieliśmy odcinać się jednoznacznie od przeszłości.

Co ważne i za co należy bić gromkie brawa to społeczność, która zdecydowała się współfinansować powstanie płyty za pomocą platformy crowdfundingowej wspieram.to. To coraz popularniejsza metoda wyjścia na świat muzyki, którą słuchacze sami wybierają i sami decydują, jakich brzmień potrzebują. To również uwidacznia potencjał grupy, na której dźwięki – najwidoczniej – rzuca się większość uczulonych na dobrą muzykę ludzi.

Właściwie cały album to eklektyczna zabawa dźwiękiem i eksperymentatorskim warsztatem, dlatego śmiem wątpić, że nawet przeciętny słuchacz odstawiłby ich na półkę bez uprzedniego wejścia w głąb ich muzycznych zakamarków. Choćby dlatego, że bez tego nie da się tak łatwo wycenić ich twórczości. Trzeba się wsłuchać. Trzeba, bo niektóre pozornie kiczowate smaczki mogą bez wcześniejszego pilniejszego wglądu przejść nam koło nosa i uznać za brzmieniową kpinę. Jeżeli już jednak zrozumiemy dźwiękową ideologię Yoga Terror, może być tylko lepiej. Bardzo dobrze przekonuje nas do tego wokalistka Zuzanna Pytlińska, która gwałci nasze uszy swą bezpośredniością rockowo-agresywnego pazura. Nasza liderka nie jest jednak w tym osamotniona, bo na uwagę w tej kwestii zasługują również wspierający rolę wokalistki uzupełniające chórki. 

Ot, progresywny funk, który czasem zamiast rozładowywać emocje, piętrzył je wraz z narastającymi składnikami kompozycji. Na szczęście co jakiś czas zwalniają i pozwalają odetchnąć, jak to robią w delikatnie balladowych Don’t oraz B.I.T.C.H. Co mnie nieco zraziło to mała nośność utworów jak na tego typu kompozycje. Brakowało mi nieco więcej melodii i pójścia na przebój, jak na przykład pamiętliwy Zombie Disko czy rozpracowane melodycznie Hot Date, I Won’t Let You Down oraz singlowy Pałac Kultury. Tymczasem zespół dla wielu prezentować będzie zbytnio przerafinowaną strukturę, nawet jeśli nie mamy do czynienia z żadną elektroniką. Ta została z kolei „zastąpiona” ciekawymi orientalizmami ekstrawertycznego instrumentarium.

Właściwie cały album to eklektyczna zabawa dźwiękiem i eksperymentatorskim warsztatem.

Niemniej jednak zespół w swych czternastu kompozycjach przedstawia jak najbardziej pozytywne wibracje, które równomiernie przekładają się na energię słuchacza, wreszcie mogącego pożywić się dawką nienagannego przekazu, który tak świetnie dystansuje funkowy klimat. 

Atmosfera w żaden sposób nie jest spięta klamrą buńczuczności, a skierowana raczej na aranżacyjną spontaniczność, która czasem, jak na przykład przy zmianie języka z angielskiego na polski może doprowadzić do rozdwojenia jaźni. Niektórzy to lubią, inni za tym nie przepadają i wydaje mi się, że ostatecznie to kwestia gustu każdego z nas. Mi osobiście nieco burzył cały obraz zbytnio przytłaczającym uczuciem chaosu użytego instrumentarium aranżacyjnego, co nie zmienia faktu, że warszawska piątka to świetnie zapowiadająca się ekipa. Funk, rock, progressive? Nie mam zamiaru wszystkiego wymieniać. Płyta dla wszystkich głodnych nowych i oryginalnych brzmień.