katatonia dek 3
katatonia dek 3

Katatonia – Dead End Kings

●●●●●●●○○○

1. The Parting 2. The One You Are Looking For Is Not Here 3. Hypnone 4. The Racing Heart 5. Buildings 6. Leech 7. Ambitions 8. Undo You 9. Lethean 10. First Prayer 11.Dead Letters

SKŁAD: Jonas Renkse – wokale; Anders „Blakkheim” Nyström – gitara, wokale towarzyszące; Per Eriksson – gitara; Niklas Sandin – gitara basowa; Daniel Lijekvist – perkusja 

PRODUKCJA: Jonas Renske, David Castillo

WYDANIE: 27 sierpnia 2012 – Peaceville Record

Pierwotnie nie planowałem recenzować tego albumu, ale dzięki prezentowi od ukochanej znającej mój gust, nadarzyła się idealna okazja by podzielić się z wami moimi spostrzeżeniami na temat nowego albumu Szwedów. Na początku zaznaczę, że uwielbiam Katatonię i będzie to absolutnie subiektywna recenzja. To taki zespół który uwielbiam słuchać w jesienno-zimowe wieczory. Inaczej chyba nie potrafię. Ci goście przeszli sporą ewolucję muzyczną, zaczynali od grania klasycznego melodyjnego doom/death metalu, a ich płyta „Brave Murder Day”, jest po dziś dzień uważana za pomnik tego gatunku. Jednak im dalej w las, gdzieś od czasów płyty „Tonight’s Decision”, muzycy zaczęli odchodzić od tej formy, coraz bardziej zarzucając schematy powolnego doom metalu, na rzecz melancholii i nastroju, mocno wygładzając swoją muzykę z mocnego uderzenia w rockowy pazur. Ostatnie dwie płyty pokazały, że zespół odnalazł swój hermetyczny i niepodrabialny styl, w którym czują się świetnie. Ale panowie nie zapomnieli o swoich korzeniach. Wokalista swego czasu udzielał się w October Tide, który kontynuował (i nadal kontynuuje ale już w innym składzie) wizję pierwszych płyt Katatonii, a teraz wraz z częścią macierzystego zespołu gra w świetnym Bloodbath, który kultywuje tradycje największych klasyków brutalnego szwedzkiego death metalu.

Co od razu rzuca się w oczy po przesłuchaniu, to fakt że „Dead End Kings” stylistycznie nie różni się od poprzednich krążków jeśli chodzi o konstrukcję utworów, ale myślę też że nikt nie spodziewał się rewolucji. Także z góry uprzedzam że ci, którzy przechodzili obok Katatonii obojętnie, swego nastawienia nie zmienią. Na nowym albumie wciąż mamy szablonowe w konstrukcji utwory o sporym potencjale komercyjnym. Ale ma ten zespół w sobie coś takiego, że pomimo banalnych i chwytających za serce dźwięków  to z początku trudno cokolwiek załapać. Niezły oksymoron, prawda? Mi samemu zajęło parę dobrych przesłuchań nim „zrozumiałem” się z tą płytą. Brakuje tu może hitów na miarę My Twin z „The Great Cold Distance” czy Forsaker z „Night Is A New Day”, ale z drugiej strony to dobrze, gdyż każdy może indywidualnie wybrać sobie swojego faworyta z tego longplaya podług własnych upodobań.

Płyta ta ma w mojej opinii dwie twarze. Pierwszą świetną i drugą nieco gorszą. Album zaczyna się od potężnego uderzenia w postaci The Parting ze świetnym riffem i emocjonalnymi wokalami Jonasa Renkse, który rozwinął swoją paletę wokalną, pozbywając się całkowicie nieco monotonnej maniery z dawnych lat. The One You Are Looking For Is Not Here  wyróżnia się z kolei pięknym refrenem i  gościnnym głosem Silje Wergeland z The Gathering, który mógł zostać jednak troszkę bardziej wyeksponowany. Tuż po tych dwóch utworach zaczyna się najlepsza część albumu w postaci trzech genialnych piosenek. Hypnone, The  Racing Heart oraz Buildings, które przywołały we mnie reminiscencję  najlepszego albumu Katatonii, „Viva Emptiness” i tej niepowtarzalnej atmosfery samotności pośród wielkiej aglomeracji; w miejscu  gdzie człowiek nie ma czasu na refleksję.  Gwarantuję, że dla tych trzech utworów warto zaopatrzyć się w ten krążek. Każda z wymienionych powyżej piosenek miażdży pod względem liryk, atmosfery oraz muzyki. Właśnie za takie kompozycje ubóstwiam aktualną inkarnację tego zespołu.

Niestety w drugiej części płyty napięcie lekko spada. Utwory takie jak Ambitions czy  Leech  lekko odstają i sprawiają wrażenie piosenek niedokończonych. Takich w których zabrakło przysłowiowej kropki nad „i”. Zwłaszcza ten drugi kawałek niezbyt pasuje mi do tego zespołu. Nie wiem czemu, ale klawisze i Katatonia to nie jest moje wymarzone połączenie. Wiem, że Frank Default stał się już niemal etatowym członkiem tego zespołu, ale myślę że jego talent można spożytkować w lepszy sposób. Tak naprawdę w drugiej części albumu warto pochylić się nad Lethean który jest typowym koncertowym trackiem zawierającym interesujące solo oraz nad zamykającym album Dead Letters, który jest nieco bardziej eksperymentalnym utworem mającym w sobie pokłady progresji kojarzącej się z zespołami takimi jak Soen czy Tool.

  

Dla upartych poleciłbym również utwór Second z edycji bonusowej. Ma w sobie coś z klimatu solowej twórczości Stevena Wilsona i Blackfield. Tak to już z tym zespołem jest, że co smakowitsze kąski wrzuca jako bonus lub na single. Ale przechodząc do meritum, cały album ma swój urok którego nie sposób mu odmówić. Nie jest to może aż tak transowa aura „Blackwater Park”, zaprzyjaźnionego Opeth, ale gwarantuje że płyta ta wprowadzi was w refleksyjny nastrój, jeśli tylko będziecie chcieli się z nią zaprzyjaźnić i dać jej szansę.

Wypada na koniec dodać, że Katatonia to na dzień dzisiejszy zespół, który prawdopodobnie osiągnął swój apogeum możliwości komercyjnych. Grają długie klubowe trasy na całej rozciągłości globu, są zapraszani na najpopularniejsze festiwale, osiągają wysokie pozycje w rankingach sprzedaży. Ale czy w parze z sukcesami rynkowymi idzie sukces artystyczny? Myślę że tak. Muzycy wypracowali swoją nisze w której czują się bardzo dobrze, i pomimo oskarżeń o zjadanie własnego ogona wydają się być ukontentowani tym, że są hegemonami na swoim poletku. Jednakże gdyby na kolejnym albumie poeksperymentowali nieco z brzmieniem i nagrali kilka utworów takich jak Second czy Dead Letters to byłbym wniebowzięty. Polecam.

KATATONIA – THE RACING HEART