Riverside – „Transcendentalna podróż” – rozmowa z Mariuszem Dudą

Mariusz Duda (fot. Oskar Szramka)

Z okazji premiery biografii Riverside „Sen w wysokiej rozdzielczości” mieliśmy możliwość przeprowadzenia wywiadów z autorem książki, Maurycym Nowakowskim oraz liderem warszawskiej grupy Mariuszem Dudą. W części drugiej zapraszamy do rozmowy z liderem, basistą i wokalistą Riverside, który opowiada o trudach mijającego roku, najnowszej płycie macierzystej formacji „Eye of the Soundscape”, nadchodzących koncertach grupy, płycie „Breaking Habits” tria Meller Gołyźniak, nowym Lunatic Soul oraz oczywiście, o biografii „Sen w wysokiej rozdzielczości” Maurycego Nowakowskiego.

Lupus: Mijający rok nie był dla Ciebie i chłopaków z Riverside najszczęśliwszy. Nie zamierzam pytać jak na to zareagowałeś, bo przecież wiemy, że było to bolesne i ciężkie przeżycie, dla Ciebie w dodatku podwójne. Chciałbym na początek zapytać jak czuje się Mariusz Duda, który jak sądzę z nadzieją i optymizmem spogląda na nadchodzący rok 2017?

Mariusz Duda: Czuję się tym rokiem zmęczony. Chcę żeby był już 2017. 

L:21 października wydaliście kompilacyjny album „Eye of the Soundscape” zawierający zarówno nowe utwory stworzone jeszcze za życia Grudnia, jak i te znane już z poprzednich wydawnictw. O ile pamiętam, a śledziłem informacje na bieżąco, na początku była mowa o niepublikowanych utworach, tymczasem ostatecznie pojawiły się na niej też dwa utwory z dodatkowego dysku „Rapid Eye Movement” oraz obie sesje z piątego i szóstego albumu. Mieliście taki zamysł od samego początku, czy koncepcja tego wydawnictwa ewoluowała, a następnie ostatecznie zweryfikowana także przez śmierć Piotra?

MD: Mieliśmy taki zamysł od samego porządku. Zamysł albumu kompilacyjnego z naszą instrumentalno-elektroniczno-organiczno-ambientową odsłoną, która moim zdaniem zawsze warta była podkreślenia. Śmierć Piotra wydarzyła się niespodziewanie pod koniec finalnych dogrywek i miksów, nie wpłynęła więc na ostateczny kształt muzyczny, ale na pewno na ostateczny jej odbiór przez nas wszystkich.

L:„Eye of the Soundscape” na pewno jest uzupełnieniem dla wszystkich tych, którzy rozszerzonych wersji nie kupili. Muszę przyznać, że mi wystarczyłyby (i powiem szczerze, że wystarczają) tylko te cztery nowe utwory, które same w sobie mają ogromny ładunek emocjonalny tak mocno podkreślony też przez ostatnie wydarzenia. Czemu nie zdecydowaliście się także na epkową wersję dla fanów posiadających już pozostałe numery?

MD: Od początku myślałem, że nowe utwory znacznie lepiej zaprezentują się w otoczeniu starszych, wydane na jednej wspólnej płycie kompilacyjnej, niż na oddzielnym minialbumie. I do tej pory uważam, że to był dobry pomysł. Na EP-kę jeszcze przyjdzie czas. 

L:Opowiedz proszę trochę o tym jak nowe utwory powstawały, jaki zamysł Wam przyświecał i jak bardzo zmieniły się one w chwili, gdy zabrakło Piotra. Czy gdyby żył nowych utworów w tej konwencji mogłoby być więcej?

MD: Utwory powstawały spontanicznie. Pod wpływem wzajemnych improwizacji i pomysłów. Chcieliśmy grać przestrzenią i nastrojem. Tworzyć nasze instrumentalne podróże działające na wyobraźnię. I tak jak wspomniałem wcześniej – muzycznie mieliśmy już płytę zamkniętą. Piotrek widział moje rozpiski. Nie pamiętam, czy poznał już tytuły, ale układ gdzie, co, jak i na której płycie był mu znany. Miałem w planach przycisnąć go jeszcze o jakieś partie do „Shine” czy „Sleepwalkers”, ale niestety nie udało się. Ostateczne dogrywki robiliśmy już bez niego. 

L:Właśnie pojawiła się Wasza przepięknie wydana i bardzo interesująco napisana biografia, która jak się okazało pojawia się w idealnym, choć wciąż przepełnionym smutkiem, momencie. Jak narodził się pomysł, by Maurycy Nowakowski tę książkę napisał i jak wyglądały Wasze pierwsze spotkania odnośnie jej kształtu?

MD: Rozmowa o napisaniu książki odbyła się po którymś z naszych wrocławskich koncertów. Kilka miesięcy później Maurycy zaczął do nas przyjeżdżać i nas nagrywać. Z każdym z nas spotykał się indywidualnie i wypytywał o wszystko. My próbowaliśmy sobie przypomnieć, jak to było, i odpowiadaliśmy na pytania. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że chyba mamy początki demencji (śmiech).

L:W jak dużym stopniu, oprócz nagrywanych dla Nowakowskiego rozmów, uczestniczyłeś (także z resztą zespołu) w powstawaniu książki? Czy miałeś/mieliście duży wpływ na jej ostateczny kształt?

MD: Kiedy Maurycy zaczął nam przesyłać pierwsze rzeczy, nikt za bardzo nawet nie kwapił się z czytaniem tego. Mieliśmy napięty grafik w związku z promocją „Love, Fear and the Time Machine”. Wywiady, potem koncerty. Myśleliśmy, że na wszystko mamy jeszcze czas. Pod koniec roku 2015, po ostatnim koncercie w Toruniu, tak gdzieś rok temu, ustaliliśmy wspólnie, że już czas to zamykać, zacząć w końcu gruntownie czytać i wysyłać sobie jakieś uwagi, notatki, sprawdzać, czy wszystko jest OK. Ale też jeszcze się to ciągnęło. Szczerze mówiąc, dopiero po śmierci Grudnia i po napisaniu ostatnich rozdziałów przez Maurycego przysiadłem do tego na dobre. Tam gdzie mogłem, odsyłałem Maurycemu swoje uwagi i propozycje rozdział po rozdziale. Aż udało nam się to wszystko wspólnie zautoryzować. 

L:W biografii znalazło się też miejsce dla Lunatic Soul, co w moim odczuciu bardzo uzupełniło całą historię, tak jak w pewnym stopniu muzyka Twojego solowego projektu uzupełnia się z muzyką macierzystej formacji. Czy pomysł, by LS uwzględnić w książce, wypłynął od Ciebie czy może był to pomysł Nowakowskiego?

MD: „Sen w wysokiej rozdzielczości” to książka Maurycego, z jego zamysłem artystycznym co do formy, języka, stylu itd. Dużo jest w niej naszych cytatów i wypowiedzi, stąd też i nasze ingerencje, ale w ostateczności nie wpływaliśmy na to; jak Maurycy ma to wszystko sobie pisać i układać. Zaufaliśmy mu i pozwoliliśmy na jego własną wizję. Owszem, zadałem mu pytanie, czy nie za dużo jest w książce o Lunaticu, ale Maurycy uważał, że moje solowe płyty zawsze miały wpływ na kolejne albumy Riverside – co jest w sumie prawdą – i uważał, że należy im poświęcić odpowiednią ilość uwagi, bo dzięki temu i to co robiłem w Riverside zostanie lepiej zrozumiane.

L:Oba wydawnictwa nie obyły się bez świetnych grafik Travisa Smitha, który stał się Waszym stałym współpracownikiem w tej kwestii. Zdaje się, że w wywiadzie, którego udzieliłeś dla Teraz Rock, mówiłeś trochę na temat tej współpracy – docieraniu się dwóch artystycznie nastawionych umysłów. Czy mógłbyś przybliżyć jak doszło do tej współpracy, jak Travis Smith reagował na wskazówki i wreszcie, oczywiście z Twojego punktu widzenia, jak udało mu się wypracować dla Riverside osobny styl w swoich pracach?

MD: Z Travisem mamy taki układ, że ilekroć nakreślę mu jakąś wizję tego, o czym ma być płyta, to zawsze przedstawia to w takiej formie graficznej, w jakiej już chciałbym to zobaczyć. Czasami zdarzają się kompromisy i szukanie się gdzieś pośrodku. Tak było na przykład z okładką płyty „Eye of the Soundscape”. Pierwotnie kolory były zgaszone. „Słońce” nie było żółte, a „rzeka” nie była niebieska. Jakoś mi i kolegom to nie pasowało i zrobiliśmy inaczej. Generalnie jednak Travis jest bardzo otwarty na pomysły i sugestie – ufa mi i uważa, że mimo wszystko, mimo całego doświadczenia, jakie posiada, jest się przy mnie wciąż w stanie rozwijać artystycznie. Pewnie dlatego wciąż razem współpracujemy.

Okładka wersji 5.1

L:Krótko przed książką i kompilacyjnym albumem, 22 lipca raz jeszcze wydaliście „Love, Fear and the Time Machine”  w wyższej jakości dźwięku. Zmieniła się nieco okładka, zmieniło się odrobinę brzmienie – skąd pomysł na takie wydawnictwo i jak znaczące były to zmiany w stosunku do zwykłej wersji?

MD: Chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Chcieliśmy mieć nasz pierwszy album w 5.1. Tak po prostu. Plany na 2016 r., jakie miałem w kalendarzu, to nasze pierwsze wydawnictwo 5.1 i nasz pierwszy album instrumentalny. Dobrze, że były takie plany, bo mogliśmy się czymś zająć i nie zwariować.

L:We wrześniu podjęliście decyzję, że Riverside będzie istniało nadal jako trio. Nie ulega wątpliwości, że podjęcie tej decyzji nie było łatwe, dojrzewaliście do niej. Opowiedz proszę trochę o tym biciu się z myślami i ostatecznej decyzji?

MD: Nie było żadnego bicia się z myślami – decyzja była jednogłośna. Jeśli się traci członka rodziny, to nie robi się na niego castingu i nie zastępuje innym. 

L:Już jako trio pod koniec lutego zagracie aż dwa koncerty, które otworzą nowy rozdział w Waszej historii. Pierwszy z nich, który ma się odbyć 25 lutego, został wyprzedany w kilka godzin,  na dodatkowy odbywający się dzień później podobno jeszcze są bilety. Czy zaskoczyło Was tak duże zainteresowanie?

MD: Wiedzieliśmy, że będzie duże zainteresowanie, i to nas nie zaskoczyło, ale nie wiedzieliśmy, że koncert wyprzeda się w kilka godzin. Na niedzielny są chyba jeszcze jakieś niedobitki biletów bezpośrednio w klubie, ale to już naprawdę końcówka.

L:Koncerty zagracie z gośćmi, na podobnej zasadzie jak w przyszłości będziecie jak przypuszczam tworzyli nową muzykę Riverside. Opowiedz proszę, jak przebiegają przygotowania, jakich gości możemy się na tych koncertach spodziewać (o ile to żadna tajemnica) i czy bardziej będą to koncerty skupiające się na dwóch ostatnich płytach, czy może jednak fani mogą się też spodziewać kilku wcześniejszych utworów, może też takich które jeszcze nigdy nie były przez Was grane na żywo?

MD: Riverside + Goście. Takie coś przyszło mi do głowy, żeby w jakiś sposób od razu rozwiać wątpliwości w przypadku pytań: „No, ale dobra, kto na gitarze?”. Koncepcja się zmieniała. Na początku myśleliśmy o wielu gościach, ale potem zostaliśmy przy niezbędnym minimum. To nie będzie festiwal, „in memoriam show” czy „casting gitarzystów”. To ma być Riverside w nowej odsłonie. Koncerty, które odbędą się w lutym, mają przede wszystkim pokazać, że wciąż jesteśmy w stanie funkcjonować, istnieć, że możemy odrodzić się po tragedii, jaka nas spotkała. Że wciąż możemy grać koncerty, chociaż niektórym wydaje się to kompletnie niemożliwe. To ma być koncert, gdzie będziemy wspominać, ale również budować nowe. Takie pożegnanie i jednocześnie początek czegoś nowego. Utwory będą więc wybrane stosownie do sytuacji i to nasza muzyka będzie tutaj największym bohaterem. Chyba bardziej niż kiedykolwiek.

L:Riverside jako trio będzie tworzyć w jakiejś niedalekiej przyszłości nowe płyty studyjne. Na niej mogą pojawiać się gościnnie inni gitarzyści, którzy choć odrobinę będą próbowali załatać lukę. Macie już kogoś na oku? Jakieś wstępne wizje tego, co przyniesie kolejna płyta? Czy może jeszcze jest zbyt wcześnie, by o tym myśleć?

MD: Płytę będziemy tworzyć we trzech. I jak już album będzie skomponowany, to wtedy zastanowimy się nad gośćmi. Nie wiem jeszcze, jaki będzie nasz nowy kierunek muzyczny, ale czuję, że powrócimy do mocniejszego i bardziej intensywnego brzmienia.

Okładka „Breaking Habits”

L:Pojawił się też wreszcie debiutancki album zespołu, który współtworzysz z Maciejem Mellerem i Maciejem Gołyźniakiem. Płyta „Breaking Habits” powstała długo, bo jak przeczytałem w biografii, mniej więcej od października 2014 roku. Jak narodził się ten projekt i jak zmieniała się jego koncepcja? Jak dużo pozostało do zrobienia w tym roku, kiedy udało się z Mellerem i Gołyźniakiem spotkać, by go wreszcie dokończyć?

MD: Narodził się tak, że Maciej jeden z drugim chcieli sobie razem pograć i szukali towarzysza do wspólnej zabawy. Maciej Meller zaproponował mnie, ja się zgodziłem, a potem po prostu nie dawałem rady logistycznie. Nasz projekt był dla mnie takim zestawieniem paradoksów. Z jednej strony cieszyłem się, kiedy mogłem tworzyć z chłopakami, bo było to coś nowego, a z drugiej wisiało to wszystko nade mną w formie topora, że w końcu trzeba to kiedyś skończyć, zamknąć, zająć się tym jak należy. Jak wiadomo, nie nadałem temu statusu priorytetowego i musiałem co chwilę przekładać w czasie. W 2016 r. życie zmusiło mnie do kolejnego przełożenia w czasie. Tak się jakoś stało, że w połowie tego roku nadgoniłem cały poprzedni.

L:Album ma premierę zaledwie w kilka dni po premierze riversajdowej biografii – zbiegło się przypadkiem (których jak wiemy nie ma) czy może jednak była to świadoma decyzja?

MD: Płyta pierwotnie miała wyjść wiosną 2016 r., ale po śmierci Piotrka zostałem całkowicie wybity z rytmu. Kiedy się trochę poskładałem i zacząłem znowu nad tym pracować, niespodziewanie umarł mój Tato. Jakoś wtedy kompletnie nie miałem ochoty pisać o odchodzeniu od schematów i stawaniu się silnym. Było mi po prostu źle. Ale musiałem jakoś pokończyć to wszystko, co było do zrobienia: „Eye of the Soundscape”, 5.1, promocja, biografia, komponowanie nowego Lunatic Soul, „MGD”, teledysk, grafika jedna, druga, trzecia… Kiedy czytałem ostatnie rozdziały biografii, które Maurycy wysłał mi do autoryzacji, gdzie było dosyć sporo o „projekcie Maćkowym”, pomyślałem trochę w żartach: „Jezu, przecież on to wszystko niedługo wyda, i co, biografia wyjdzie, a MGD znowu nie? W tym roku muszę to skończyć!”. Zawziąłem się. Do teraz nie wiem, szczerze mówiąc, jak to się stało, że udało się napisać te teksty, zaśpiewać to wszystko do końca, znaleźć Jarka Kubickiego i ogarnąć to graficznie, ustalić nazwę, zamknąć tę płytę. Nie wiem. To była jakaś transcendentalna podróż dla mnie. Koniec końców płyta wyszła w połowie listopada, zbiegła się prawie z premierą biografii Riverside, ale widać tak po prostu miało być. 

L:Ja już wiem, że album jest bardzo surowy, mocny i przebojowy, ale także fantastycznie łączący trzy muzyczne osobowości (nawet słucham go w momencie, kiedy piszę dla Ciebie pytania i się od niego nie mogę oderwać).  Chciałbym zapytać o wokale, które nagrałeś na potrzeby tego albumu – w wielu miejscach są one zupełnie inne niż te do których przyzwyczaiłeś fanów Riverside i LS – bardziej szorstkie, również dość surowe, w bardziej nawet bluesowym tonie.  Jak powstawały, kim się inspirowałeś i jak odnajdujesz się w takiej stylistyce?

MD: Pomysł na tę płytę był taki, żeby zrobić to wszystko w dosyć surowej formie. Zaczęło się od składu trzyosobowego i używania tylko podstawowych rockowych instrumentów, żadnych klawiszy, dodatków i tak dalej. Za tym poszło nagranie tego na setkę, naturalny feeling i nie poprawianie tego w późniejszych edycjach, tylko wybranie najlepszej wersji utworu i zostawienie, jak jest. Od początku widziałem tutaj wokal głównie na przesterach, który towarzyszyłby poszczególnym brzmieniom instrumentów. I taki, który jest trochę bardziej wyzwolony, a nie zamknięty w estetycznych ramach. Dzięki temu też moja barwa i styl różniłaby się od tego, co robię w Riverside i Lunatic Soul. A więc w skrócie: duże bębny, surowe gitary, basy i „wyzwolone” wokale na przesterze – to była wizja płyty. Zgodziłem się na udział w tym projekcie głównie dlatego, że nie nakładał się on stylistycznie na żaden z muzycznych światów, które tworzyłem do tej pory. Był to powiew świeżości. Odchodziłem od schematu. Stąd tytuł płyty. Kiedy zdałem sobie sprawę, że każdy z nas odchodzi tutaj od swojego muzycznego schematu, łatwo było przekonać do tego pomysłu kolegów. Cała reszta to próba odnalezienia się w tym nowym schemacie. Stąd też na przykład współpraca z Jarkiem Kubickim, a nie Travisem Smithem. Stąd inny styl grania na basie i wspomniane zaśpiewy wokalne. Stąd też nazwa zespołu: „Meller Gołyźniak Duda”, a nie „Birds of Prey”, „Shapeshifters” czy… (śmiech) „M3” lub „MeDuGo”.

L:Z całą pewnością jest sporo osób, które o „Breaking Habits” dowiadują się dopiero teraz, gdy już się pojawia. W jaki sposób opisałbyś tę muzykę i czy mógłbyś w kilku słowach zachęcić fanów Riverside, ale i nie tylko, do tego by po ten album sięgnęli?

MD: To surowe, organiczne brzmienie, takie co to niektórym muzykom wydaje się najprawdziwsze z prawdziwych, a niektórym recenzentom – niedopracowane (śmiech). To nie jest muzyka, której celem jest wymyślanie na nowo prochu i przełamywanie kolejnych muzycznych barier. To klasyczna płyta rockowa, niewpisująca się we współczesne trendy, ale na tyle intrygująca i świeża w swoim podejściu, że – mam nadzieję – godna należytej uwagi. Przede wszystkim dobrze się jej słucha.

L:Czy są szanse na koncerty z materiałem z płyty „Breaking Habits”?

MD: Są. 

L:Krótko i na temat (śmiech)! Od jakiegoś czasu mówisz też o tym, że przygotowujesz piąty album Lunatic Soul. Wiem, że ponownie zdominuje go tematyka przemijania, śmierci i bólu z jej powodu wynikającego. Na jakim etapie w chwili obecnej są prace nad tym albumem i czego dokładniej można się po nim spodziewać?

MD: Album jest skomponowany i jestem na etapie pisania tekstów. Przymierzam się też do napisania jakiegoś newsa à propos tego wydawnictwa. No cóż. Lunatic Soul będzie miał nowe rozdanie. Narodzi się na nowo, w trochę innym stylu. Wciąż będę kontynuował zapoczątkowany na „Walking…” flirt muzyki organicznej z elektroniką, ale w formie bardziej elektronicznej niż do tej pory. Przy czym dużo będzie gitar, eksperymentów wokalnych. Będą nawiązania do brzmień lat 80., ale też pojawi się orkiestra symfoniczna. To będzie duży album i pierwszy autorski materiał od czasów „Love, Fear and the Time Machine”. Bardzo emocjonalna rzecz i z dnia na dzień zdaję sobie coraz bardziej sprawę, że jedna z lepszych, jakie kiedykolwiek skomponowałem. Rok 2017 będzie kręcił się dla mnie wokół tego wydawnictwa.

Od lewej: Michał Łapaj, Mariusz Duda, Piotr Kozieradzki (fot. Oskar Szramka)

L:Analogicznie, jak w przypadku pytania o trio Meller Gołyźniak Duda, czy są szanse na koncerty Lunatic Soul – materiału bowiem jest na tyle sporo, że raczej nie miałbyś problemu ze zrobieniem atrakcyjnego setu?

MD: Wciąż czekam na stosowny moment. Zobaczymy, jak to się wszystko ułoży.

L:Poniekąd już o to zapytałem, ale jaka przyszłość czeka Riverside po dwóch przyszłorocznych lutowych koncertach? A może szykujesz jakieś inne i ciekawe pomysły, perspektywy o których chciałbyś wspomnieć, zasygnalizować?

MD: Jest szansa, że Riverside powróci na trasę. Że na tych dwóch koncertach się nie skończy. Że zagramy trasę po Polsce, że zagramy trasę zagraniczną. Mieliśmy rok przerwy, rok żałoby. Musimy powrócić do życia. Rok 2017 będzie zapewne rokiem naszego powrotu do grania na żywo. 

L:Na koniec jeszcze chciałbym zapytać o współpracę z Oskarem Szramką, który zrobił dla Was najświeższą fenomenalną czarno-białą sesję zdjęciową. Jest to dla mnie interesujące także z tego względu, że sam jestem Gdynianinem, a jego pracę fotograficzną śledzę i podziwiam. Jak na niego trafiliście i jak przebiegała sesja zdjęciowa z gdyńskim fotografem – więcej w tym było Waszej wizji czy może w pełni zdaliście się na Oskara i jego spojrzenie?

MD: Kiedy latem tego roku byłem w Trójmieście, umówiłem się pewnego dnia z Oskarem na spotkanie, żeby zaproponować mu zrobienie naszej sesji zdjęciowej. Oskar znał nas, miał przyjemność zrobić nam relację z ubiegłorocznego koncertu w B90, zgodził się z przyjemnością. Ustaliliśmy, że zrobimy sesję tuż po tym, jak zapadła decyzja, że zostajemy we trzech. Sesję trudną i bardzo emocjonalną. Oskar zrobił to idealnie i z pomysłem. To niesamowicie zdolny artysta, ma przed sobą przyszłość i cieszę się, że możemy współpracować.

L:Jeśli chcesz coś jeszcze dodać od siebie, to tutaj jest ku temu okazja – ja nie mam już więcej pytań. Dziękuję bardzo za muzykę, którą tworzysz i za wywiad! Trzymam mocno kciuki nie tylko za Riverside, ale wszystkie projekty w które jesteś obecnie zaangażowany! 

MD: Już nie dodawajmy nic. I tak jest długo 🙂 Dziękuję Ci za słowa wsparcia i za… wyrozumiałość!