Rozmowy w amoku #2 – Zadziwiający świat Dream Theater – piękny sen czy już koszmar?

Konrad Beniamin Puławski: Dream Theater przyniósł z nowym rokiem kolejne wydawnictwo. Jak się okazało mocno kontrowersyjne. Zdania są mocno podzielone i z pewnością potwierdzi to nasza dyskusja w redakcji.

Dawid Zielonka: Moje zdanie nie jest mocno rozbudowane, bo słuchałem płyty tylko raz, ale trochę obserwacji mam. Myślę, że większość ludzi się zgodzi, że jest to zdecydowanie za długa płyta. Słuchanie jej to męczarnia, zwłaszcza że nie  znalazłem na niej nic, co mogłoby być utworem wybijającym się w jakiś sposób na tle innych. Podobało mi się jednak, że Panowie postawili na piosenki, a nie szaleństwa instrumentalne. Na plus jest też różnorodność. Są rzeczy, których dawno nie robili bądź też takie, które nigdy się na wcześniejszych płytach nie pojawiły. Często, kiedy płyta jako całość do mnie nie przemawia, wybieram po prostu ulubione utwory i tworzę sobie krótszą i tym samym znacznie lepszą płytę. Tu jednak nie mam na to siły. Od trzech albumów Dream Theater zupełnie do mnie nie trafia i nie mam motywacji, żeby to zmienić ze swojej strony.

Marcin Puławski: Trudno na ten temat się nie wypowiedzieć. W końcu Dream Theater w pewnym okresie mojego życia był jak religia. Podobnie dla kręgu moich znajomych. W mieście, z którego pochodzę tekstów tego bandu uczono nawet na zajęciach języka angielskiego. Zespół ten połączył dwa pokolenia słuchaczy: tradycyjnych metalowców i fanów grunge rocka. Ta muzyczna matematyka naprawdę zwalała z nóg, a dla wszystkich muzykujących była inspiracją do ćwiczeń w pocie czoła. Sam uczyłem się solówek na klawiszach i saksofonie. W końcu solo w Another Day z „Images and Words” (1992) należy do najlepszych saksofonowych partii w historii rocka. Metropolis katowałem na keybordzie i …na poduszce przed snem i po przebudzeniu. Na pierwszych pięciu studyjnych płytach Dream Theater byli klasą samą dla siebie. I co najważniejsze, każde z tych nagrań wnosiło coś nowego. Lata 90. to dla mnie jedna wielka progresywna epopeja pod znakiem Dream Theater i projektów solowych poszczególnych ich członków. Nigdy wcześniej, ani potem nie było zespołu rockowego, którego słuchałem z taką zaciekłością i pasją. Kolejne trzy płyty: „Six Degrees of Inner Turbulence” (2002), „Train of Thought” (2003) i „Octavarium” (2005) już przeszły bez echa. Dream Theater zaczęli się powtarzać, nie mieli już nic nowego do zaoferowania. Petrucci w partiach solowych chciał prześcignąć już tylko samego siebie, aranżacje były przewidywalne, gra Portnoya przestała imponować, głos LaBriego już nie szybował tak wysoko i nawet partie Rudessa zaczęły brzmieć sztampowo. Myung jak zawsze wolał pozostać w cieniu. Magia Dream Theater przeminęła bezpowrotnie. Dziś pozostała tylko nostalgia… Więcej płyt ukochanych niegdyś Dreamów nie znam i tego nie żałuję. Przeczytałem Twoją recenzjęKonradzie, ale nawet nie kliknąłem żeby posłuchać o czym pisałeś. Ja w ten zespół już nie wierzę. Wolę posłuchać co tworzą z osobna, niż grających ich razem. Niestety problem Dream Theater dotyczy całej masy zespołów rockowych. Powiem więcej, to problem całego rocka, ale to już przecież zupełnie inna historia.

Krzysztof „Lupus” Śmiglak: Coś czuję, że będę w mniejszości, której się nadal/jeszcze podoba… KBP: Ja już się o nim sporo wypowiedziałem w recenzji i z perspektywy czasu raczej mało się zmieniło. Osłuchałem niedawno parę starszych albumów i faktycznie tak jak mówi Marcin, sentyment za tamtymi czasami jest dużo większy. Co do długości to popieram zdecydowanie Dawida. Weźmy jednak pod uwagę ich obecną sytuację. Dla mnie to wygląda na to, że oni jakby sami w siebie nie wierzyli, a ta płyta jest tego poniekąd potwierdzeniem. Albumem „The Astonishing” (2016) według mnie chcieli przeskoczyć samych siebie. Na początku wydawało się, że odejście Portnoya nie zrobiło na nich większego wrażenie. Gramy dalej – ale braku takich muzyków nie da się tak łatwo obejść. Ten muzyczny moloch nowego wydawnictwa to próba wskrzeszenia ich legendy. Z jednej strony świetnie że się na to zdobyli, bo widać że nie chcą ostać na laurach i nagrywać „zwykłe” progresywne płyty oparte na technicznej pazerności. Chcieli stworzyć tym razem coś więcej, z czym wielu mogłoby się bardziej zidentyfikować. Stąd też bierze się potok emocjonalności i liryzmu, którą ta płyta niesie. Sam koncept jednak moim zdaniem pozostawia wiele do życzenia, bo w wielu fragmentach przechodzi on z science-fiction w pastisz. Starań w kierunku zadowolenie fanów jednak im odebrać nie można. Zresztą nawet jeśli wielu to wydawnictwo zaskoczyło to są na pewno i zapaleńcy, którzy od razu to połknęli. Z pewnością nowej publiczności tą płytą nie zdobędą, ale czy im tej publiczności brakuje? Marcin wspominał, że lata 90. były w muzyce progresywnej w ich garści. Dziś siłą rzeczy te czasy nie powrócą, bo forma z jaką wyszli kilkanaście lat temu dziś nigdy już za sobą nie pociągnie z taką pasją. Tym samym zamyka się pewne koło. Od dawna fani narzekali na wtórność tej formacji, ale czy jest w ogóle sens ścigania się z własnym cieniem? Dream Theater miało swoje pięć minut, które genialnie wykorzystali. Pierwsze albumy na zawsze dały im miano legendy. Nie sądzę jednak że są w stanie po raz kolejny w muzyce zrobić rewolucję. „The Astonishing” pozostanie u mnie na muzycznej półce jako przesłuchana, ale z pewnością będę częściej wracał do starszej twórczości. Mimo wszystko.

MP: Cóż, owa konferencji zachęciła mnie do ponownego słuchania Dreamów. Z największą przyjemnością przesłuchałem „The Astonishing” i gdyby była to pierwsza płyta tego zespołu z jaką się zetknąłem, to pisałbym o niej w samych superlatywach. Została ona zrealizowana z rozmachem i z iście ułańską fantazją. Widać, że sponsorzy nie żałowali pieniędzy na realizację tego przedsięwzięcia. Jednak z perspektywy historii jakby nie było tego wybitnego zespołu, wrażenia nie są już takie jednoznaczne. Od wybitnych bandów wymaga się bardzo wiele, a samo użycie orkiestry i chóru płyty wybitną nie czyni. Niestety mam nieodparte wrażenie, że ten album zamiast duszy ma automat. Dream Theater poszczególne kompozycje opiera na szeregu muzycznych kalek, które sam kiedyś stworzył i które bez skrupułów powiela również na tej płycie. Wydaje mi się, że formuła tego albumu mimo całego swego przepychu nie będzie wystarczająco konkurencyjna na rynku muzycznym. Najgorsze jednak jest to, że ich sztuka niebezpiecznie zbliża się do muzycznego rzemieślnictwa. Czego się Dream Theater tak naprawdę boi? Nie wierzę, że nie stać ich na coś naprawdę nowatorskiego.

KBP: Pokrywamy się chyba w swojej opinii, ale ja myślę, że Dream Theater się niczego nie boi. Z takim warsztatem czego się można bać… Kto śmiałby ich zakwestionować. Ja myślę, że przyczyna jest bardziej prozaiczna. Brak im pomysłu. „The Astonishing” był taką próbą zaskoczenia. Powtórzę jednak – forma zdecydowanie przerosła treść. Tylko tyle i aż tyle. Oni jednak zawsze mieli skłonność do przesady. Czasem udawało się to ukryć lepiej, czasem gorzej.

KLŚ: Nowe Dream Theater zachwyca oprawą graficzną, zarówno tą w książeczce jak i tej na specjalnej stronie internetowej oraz pomysłem na historię, która choć dość infantylna zdaje się stawiać ważne pytania odnośnie całego rynku muzycznego jak i kondycji samego zespołu. Ludzie nie chcą słuchać już muzyki śpiewa LaBrie w The Gift Of Music co właśnie pokazuje, że coraz mniejsza uwagę przykuwa się do zjawisk wartościowych, nowych gatunków, utalentowanych muzyków, panowania wszechobecnego recyklingu i papki. Z drugiej strony mamy też kwestię wypalania się formuły za jaką wielu z ans pokochało Dream Theater. Rozbudowana, rozciągnięta i przedobrzona formuła tego albumu to nie tylko przerost treści i formy w kontekście płyty jako całości, ale także próba pokazania, że zarówno sam zespół jak i gatunek w którym się obracają już się wyczerpuje. Przypomina mi się tutaj tytuł płyty projektu Liquid Trio Experiment Spontaneous Combustion, czyli spontaniczne/swobodne spalanie. Dream Theater nie musi już niczego udowadniać, ani nic nowego wymyślać, bo się właśnie w taki sposób wypalili. Wpadli w pułapkę własnej muzyki, własnego konceptu. KBP: Krzysztofie nie da się ukryć, że bardzo skrupulatnie przygotowali wydanie całego wydawnictwa. Dla wielu będzie to jednak miało zbyt wiele szczegółów. Przypomnijmy taki koncepty jak „The Wall” (1979) Pink Floydów. Pomimo ogromnego rozmachu to wydawnictwo jest doskonale wybalansowane i nie sposób odnieść uczucia znużenia. Przy „The Astonishing” nie męczą jednak aranżacje, ale ich nieskończonością. Co do treści… świetnie zauważyłeś konotacje z współczesnością. Z jeden strony podjęli się fajnej alegorii, ale mnie to nadal nie przekonuje. Chyba zbytnio naiwne to wszystko ostatecznie. Połączyli mocne science-fiction z jeszcze wyraźniejszą teraźniejszością. Ja preferuje jak coś jest czarne albo białe. To wszystko jednak przecież kwestia gustu…

KLŚ: Nie sposób się nie zgodzić. Zaczynam to nawet dostrzegać jeszcze bardziej gdy pisze swoją obszerną recenzję. Nie jest jednak tak, że „The Astonishing’ to zły album wręcz przeciwnie to wciąż jest dobry album, nadal pokazujący że poniżej pewnego poziomu nie zamierzają zejść. Problem leży zupełnie gdzie indziej. Na tej płycie brakuje ikry, dawnego wigoru, którym tryskali jeszcze na poprzednim albumie. Brakuje utworów, które pociągnęłyby najnowszy album, choć oczywiście nie brakuje na nim numerów wręcz bardzo dobrych. Gdyby koncept skrócić do jednej płyty, co byłoby przecież możliwe byłby to krążek genialny, dobija go rozpasana na dwa dyski forma – pierwszy z nich to zbyt spokojny rozbudowany wstęp, a drugi to część właściwa, która w połowie jeszcze została rozrzedzona. Dużo osób twierdzi, że wina leży po stronie perkusji, czyli Manginiego. Mangini nie jest Portnoyem i vice versa. Portnoy odszedł i nie wróci. Obaj mają inną technikę gry i inne podejście do tematu. Nie ma to jednak w wypadku DT w moim odczuciu wpływu na jakość – dało się to zauważyć na dwóch poprzednich i doskonale słychać to na najnowszym, że gra Manginiego jest bardziej stonowana, nie ma w niej szaleństwa. Najnowszy album Dream Theater to średniak, który nie zachwyci najwierniejszych fanów, nie przywróci tych którzy odeszli wraz z Portnoyem, ani nie przysporzy nowych zwolenników (głównie ze względu na długość). Nie mogę powiedzieć, że nie podoba mi się ten album, bo można go polubić, ale nie będzie tym do którego się będzie wracać tak często jak choćby do „Images And Words” czy do „Scenes from the Memory Metropolis Pt. 2” (1999).

Zachary Mosakowski: Kochani, ja muszę powiedzieć od siebie, że – na przekór dyskusji – nie znam się, to się wypowiem. Mam bardzo ambiwalentne odczucie odnośnie zespołu Dream Theater. Ich muzyka, chociaż genialna w całej złożoności etc. z punktu widzenia osoby, która stoi czasem pod, a czasami na scenie budzi we mnie dwojakie impresje. Bo z jednej strony, mamy zespół kompletny, eksplorujący, doskonały technicznie to czasem słuchając ich zastanawiam się – po co? Petrucci – facet, który generalnie jest na okładkach wszystkich magazynów gitarowych, sygnuje sprzęt, jest idealnym towarem marketingowy i bezapelacyjnie, niezwykle sprawnym gitarzystą, powoli staje się swoją karykaturą. Myung – człowiek, który na basie zagra wszystko i jeszcze więcej podobnie zresztą co reszta sekcji rytmicznej. Rudess – z powodzeniem mógłby grać sam, gdyby wyłączyć resztę zespołu. Ja osobiście jeżeli mowa o Dream Theater, jestem antyentuzjastą ich twórczości. Moim zdaniem, za dużo tam efekciarstwa, a za mało czegoś, co moim zdaniem w progresywnych odmianach rocka i metalu jest sprawą fundamentalną – to opowiadanie historii. Dla mnie ich muzyka to zestaw wprawek zlepionych w płytę. Jest i LaBrie, którego z powodzeniem mogliby podmienić na syntezator Ivona, i niewiele by się stało. Brakuje im feelingu, który miały zespoły neoprogresywne, na przykład te z fali Marillion. Gdyby tak przemycić ich dramatyzm i melodyjność i połączyć z warsztatem muzyków Dream Theater  – to byłoby dopiero coś. 

KLŚ: Obrażasz moje uczucia religijne… (śmiech)

ZM. Wiesz…. Nie jestem theatrofobem, ale dreamentuzjastą też nie. Mam ogromny dystans do takich kapel, jestem zwolennikiem subtelności w używaniu muzycznych środków wyrazu. Uważam, że panowie często przekombinowują. Za dużo szukają tego, co inni muzycy, bez wykształcenia (bo przecież panowie z DT to po części absolwenci Berklee College of Music) znaleźli i wypracowali według własnych odczuć. „The Astonishing” jest kolejnym tego typu tworem. Muzyka od muzyków dla muzyków. Ludzie nie słyszą skali miksolidyjskiej albo legata, tylko albo fajną, albo słabą solówkę. Nie słyszą kwint, prym, czy non, tylko dobry, albo słaby utwór.

KBP: Zachary, masz sporo racji co do efekciarstwa. Pamiętajmy że nie było tak jednak od początku. Pierwsze płyty były pełne pasji. Techniczne zaawansowanie jednak ostatecznie z płyty na płyty ich gubiło i jest jak twierdzisz. Jeśli jednak przyjrzysz się dobrze ich dyskografii, można śmiało stwierdzić, że „The Astonishing” jest nawet subtelny, za co przede wszystkim pochwaliłem tę drobną zmianę w kierunku ich rozwoju, jeżeli oni jeszcze w ogóle się rozwijają… Swoją drogą pojawiły się głosy, że Portnoy przyjąłby powrót do teatru z otwartymi rękoma. Myślicie że coś by to zmieniło?

KLŚ: Portnoy nie wróci bo go nie przyjmą z powrotem i trzeba się z tym pogodzić. Jego czysto już teoretyczny powrót nic by nie zmienił. Ktoś kiedyś powiedział, ze Dream Theater bez Portnoya jest jak samochód bez silnika – daleko nie ujedzie. Z perspektywy czasu można by się z tym zgodzić, ale zmienił się silnik i zmieniło się Dream Theater. Nigdy nie będą tacy jak byli wtedy, bo teraz są też innymi ludźmi i w konsekwencji innymi muzykami, którzy zauważają, że nie mogą być powielaczami swojej legendy. Chcą jednak dalej tworzyć razem więc zrobili taki a nie inny album. Poza tym uważam, że Portnoy jest straszliwie nadętym człowiekiem, który nie dość że nie umie się pogodzić z faktem, że w Dream Theater już go nie chcą, a przypomnę, że sam postanowił odejść, to jeszcze łapie za dużo rzeczy naraz, nawet mimo że krytykował swoich byłych kolegów, że mają swoje projekty, a on nie. Tym samym, rozdrabniając swój talent na drobne, a nie jestem zwolennikiem żadnego aktualnego zespołu w którym się udziela, pokazuje, że ma tak wielkie ego, że szczerze mówiąc gdyby miał nadal być z Dream Theater to grupa by już nie istniała. Tymczasem formacja w takiej formie jak obecnie istnieje i będzie istnieć tak długo jak obecny skład zespołu będzie się z sobą czuł dobrze i chciał dalej ze sobą grać i tworzyć, nawet za cenę spadku formy w ten czy inny sposób, powielanie samych siebie czy sentymenty jakie wychodzą z „The Astonishing”. Trzeba się pogodzić z faktem, że już nie ma Portnoya, a jest Mangini, który jest tak samo utalentowanym muzykiem mającym swój własny charakterystyczny styl, który nie tylko pasuje do Dream Theater, ale jest też zupełnie inny od Portnoya i chwałą mu za to. Najgorsze bowiem co mogłoby spotkać tę grupę to partacz lub kopista. Mangini nie jest ani jednym ani drugim.

KBP: Faktycznie jego powrót można dzielić w granicach cudu, ale tak teoretycznie tylko pytałem. Ja wiem, że ma duże ego. Podoba mi się nawet Twoje stwierdzenie, że łapie dużo srok za jeden ogon i nic właściwie z tego od Transatlatic, czy Liquid Tension Experiment niezwykłego nie wychodzi. Te rozdrobnienie swojego potencjału jak stwierdziłeś rzeczywiście w konsekwencji przeradza się w formacje dosyć średnie delikatnie mówiąc. Kocham jednak jego zapał doe pracy. Przy odejściu z Dream Theater zachował się dosyć osobliwie spodziewając, że pozostali nie złapią za lejce sami. Jak sam twierdzi nie ma urazy, chociaż w głębi serce z pewnością tego żałuje. Jego odejście z pewnością dało dużego kopa reszcie grupy, która bądź co bądź straciła niezłego aranżera, bo nie mówimy tu przecież wyłącznie o pałeczkarstwie. Mangini to dla mnie dobry muzyk, chociaż w pewnym sensie z płyty na płyty coraz bardziej chyba chowa się w cieniu razem z Myungiem. Szkoda. Zawsze jednak to lepiej gdy coś zachowane jest z umiarem niż z przerostem formy nad treścią.

KLŚ: Jeśli chodzi o przerost formy nad treścią to z całą pewnością mogę się zgodzić, że przedobrzyli jeśli chodzi o długość „The Astonishing”, ale mimo wad nie ma takiej tragedii jaką w moim odczuciu był także dwupłytowy „The Book of Souls” (2015) Iron Miaden, który nie dość że był wymęczony to jeszcze się totalnie nie kleił jako całość.

KBP: Przez ostatnie Iron Maiden to ja nawet do końca nie przetrzymałem do dziś… Dream Theater mimo długości pięknie się ze sobą składa. Zaprzeczyć tego raczej nikt nie może. A tak na marginesie to przydałoby się jakby Rudess trochę zwolnił, bo miejscami chyba nadużywa swoich sztuczek, które nie wiem na kimś tak bardzo przesadzone robią jeszcze wrażenie…

DZ: Iron Maiden znacznie lepsze i mimo że mnie na kawałki nie rozwaliło, to jeden 20-minutowy utwór z tej płyty robi na mnie większe wrażenie niż 120 minut Dream Theater. 

KBP: Dawid, bierzmy jedna pod uwagę całość albumów Dream Theater oraz Iron Maiden. To trochę niesprawiedliwie porównywać całość teatru do jednego kawałka żelaznych dziewic. 

KLŚ: To już zależy od kwestii gustu, jak na moje to na „psach” się po prostu cofnął w rozwoju a Transatlantic jest tak rozbuchane, że aż nudne.

DZ: The Winery Dogs Portnoya jest bardzo fajnym kawałkiem rocka i to chyba aktualnie jego najciekawszy projekt. Nie liczę na trzecią płytę Transatlantic. Z Avenged Sevenfold nie wiem czy sam odszedł czy go wykopali…

KLŚ: W Avenged Sevenfold był zaangażowany tylko na czas jednej płyty po śmierci Jimmy’ego „The Reva” Sullivana. Ironi moim zdaniem wypadli znacznie gorzej niż Dream Theater, bo ci przynajmniej jakoś sobie całość obmyślili a Iron Maiden zamachnęło się jak z przysłowiową motyką na słońce, ale to też naturalnie kwestia gustu.

DZ: No nie wiem. Tematyka mi się wydaje ciekawsza niż scence-fiction niskich lotów. 

KBP: Z tematyką wyżej wspomnianych formacji się zgodzę. Dream Theater trochę poniosło. Ale Maideni mogliby się postarać o lepszą ciągłość swojego konceptu. Nie kupują mnie takie wyrwane historie. 

DZ: Ja tam zostanę przy solowych płytach LaBriego. Z ekipy Dream Theater chyba on najlepiej sobie radzi solo aktualnie. Przynajmniej z tego co słyszałem.

KBP: Mullmuzzlery były dobre LaBriego. Reszta bez rewelacji. O dziwo podoba mi się Rudess na którego tak narzekam. Piękna płyta „Explorations” (2014) z naszą polską orkiestrą.

KLŚ: Solowe płyty LaBriego są bardzo dobre, ale to też trochę inna bajka i raczej nie ma co przyrównywać jednego z drugim. Mulmuzllery i trzy inne sola pod swoim nazwiskiem to też różne strony tego samego medalu. Po prostu trzeba się pogodzić z faktem, że nigdy nie będzie Dream Theater z najlepszych lat. Ja ich dalej uwielbiam nawet jeśli jest słabiej niż by się oczekiwało, bo mimo wszystko ponad pewny poziom jednak nadal nie schodzą.

KBP: Jeszcze zależy i jakim poziomie mówimy. Ale racja. Swoje grają tylko że z ich rąk wychodzi to jakby od niego chcenia. Nie czuję w tym naturalności. Może zaskoczę Was, ale tak przesłuchiwałem ostatnie albumy i chyba „A Dramatic Turn Of Events” (2011) mi najbardziej po rozbiciu podchodzi.

KLŚ: Wciąż wierzę w Dream Theater i w to, że są jeszcze zdolni nagrać album, który w formie i sile przekazu będzie bardziej skondensowany i równie porywający jak wcześniejsze. Wciąż wierzę w teatr marzeń, który otworzył mi oczy na nowe gatunki i nurty w muzyce. „The Astonishing” to tylko tymczasowe, drobne potknięcie, które największym można wybaczyć, bo jestem pewien, że Dream Theater jeszcze nie powiedziało ostatniego słowa.

MP: W pełni się z Tobą zgadzam Krzysztofie, mam nadzieje że pewnego dnia ten zespół się ocknie i znów powali nas na kolana.

KLŚ: „A Dramatic Turn Of Events” na pewno jest bardziej spójne od „Dream Theater” (2013), które ma mocne momenty, kilka świetnych kawałków i posklejaną z odrzutów suitę na koniec. Najnowszą chyba powinno się rozpatrywać bardziej jako monumentalny spektakl, który nie dość, że rozciągnięty to jeszcze stanowi coś w rodzaju eksperymentu na zasadzie „jak daleko możemy się posunąć łącząc stare z nowym, zachowując stylistykę i robiąc to, co kochamy i chcemy robić”. Pod tym względem na pewno odnieśli kolejny sukces. Liczę jednak, że ten czternasty za dwa, czy trzy lata będzie jednak krótszy i bardziej metalowy niż najnowszy. Nie muszą niczego udowadniać ani niczego zmieniać, bo to za nich robią zespoły djentowe czy nawet deathcore’owe jeśli chodzi o nowoczesną progresję. Wystarczy że robią to sprawnie i to, czy się polubi i jak często się będzie doń wracać zależy już od podejścia indywidualnego. Do każdej płyty Dream Theater wracam zawsze z radością choć nie ukrywam, że do „The Astonishing” podobnie jak do debiutu i drugiej płyty „Six Degrees of Inner Turbulence”, czyli tytułowej suity będę wracał chyba najrzadziej. KBP: Cóż, czas pokaże…