Rozmowy w amoku #4 – Słodko-gorzkie półrocze 2016

Marcin Maryniak: Koledzy minęło nam sześć miesięcy 2016 roku. Pokuśmy się o podsumowanie tego półrocza. Na początek chciałbym, abyśmy pochylili się nad najsmutniejszymi informacjami tego okresu. Nad tym półroczem wisi klątwa jakaś, czy widmo. Jak zwał tak zwał. Za dużo wybitnych osobistości odeszło. 

Krzysztof Lupus Śmiglak: Nie ma wątpliwości, że rozczarowaniem jest okropna i przerażająca działalność pewnej persony spoglądającej pustym oczodołem na klepsydry z czasem naszych idoli. Mowa nie tylko o muzykach, ale także o aktorach: młodych i utalentowanych, mogących jeszcze wiele namieszać jak Anton Yelchin, ale także sławach w rodzaju Alana Rickmana, którego większość już do końca życia zapamięta jako Severusa Snape’a z serii filmów o Harrym Potterze, a przecież genialny był jako Hans Gruber w pierwszej „Szklanej Pułapce”, szeryf Nottingham w Robin Hoodzie z Kevinem Costnerem, niewierny mąż w „To właśnie miłość”, czy jako głos Marva, czyli robota z depresją i manią prześladowczą w ekranizacji „Autostopem przez galaktykę”.

Michał Pick: No właśnie, jak na razie daje się we znaki przede wszystkim ze względu na „okrutne” żniwa wśród muzycznych ikon jak Bowie, Lemmy, czy Prince. Należy dodać jeszcze chociażby Maurice’a White’a, Paula Kantnera czy Glenna Freya i brzmi to jak wyśmienity skład rockowej supergrupy, a to wszystko artyści, którzy odeszli w pierwszym półroczu 2016 roku.

MM: Odchodzą wielcy muzycy, z którymi kończy się pewna epoka, nie wiem czy znajdą zastępców, choć to pewnie rozważania na inną chwilę. 

Konrad Beniamin Puławski: Macie rację. Ten rok rozpoczął się czarnymi żniwami. Wiele wybitnych postaci zmarło, co też spotkało się z szokiem. Takim największym oprócz Prince’a i Lemmy’ego, była dla mnie śmierć Davida Bowiego, którego ostatnią płytę jeszcze 2 dni przed śmiercią zaciekle słuchałem. Jego odejście wzbudziło we mnie jednak głębszą analizę jego twórczości i chociaż wiele razy go przesłuchiwałem, to właśnie „Blackstar” jest płytą, która we mnie coś przełączyła i po której zrozumiałem geniusz Bowiego. Tak, to będzie jedna z tych najważniejszych płyt roku….

Zachary Mosakowski: Bowie przepięknie się z nami pożegnał. Myślę, że jego odejście to koniec pewnej epoki, a epitafium w postaci Lazarus to coś niesamowitego i ściskającego za gardło zarazem.

MP: Z płytowym nowościami mam spore zaległości, zresztą w ogóle ostatnio mi się sporo tych zaległości zrobiło. Nie umknął mi jednak muzyczny testament Bowiego. Bardzo wymowna płyta, szczególnie w kontekście nagłej śmierci, która zyskuje z każdym odsłuchem inny wymiar, a Bowie raz jeszcze udowadnia, że jest (bo na zawsze pozostanie) jednym z najoryginalniejszych artystów jakich Ziemia nosiła. Czekam z niecierpliwością na to, co nam jeszcze zostawił w muzycznym spadku, bo wierzę że to, co znalazło się na„Blackstar”, to jeszcze nie wszystko…

KBP: Również mam taką nadzieję, chociaż na razie i tak robię inwentaryzację jego wcześniejszego dorobku.

Dawid Zielonka: Bowie nagrał naprawdę świetny album. Ja również nabrałem ochoty zapoznać się z jego twórczością bliżej.

MP: Świetny album nagrał jego muzyczny kompan z dawnych czasów, Iggy Pop. Choć płyta ta brzmi w dużej mierze jak odrzut z sesji Queens of the Stone Age. Charakterystyczny styl gry Josha Homme’a tak mocno dominuje, że przy pierwszych odsłuchach miałem wrażenie, że jest to właściwie płyta Josha z gościnnym udziałem Iggy’ego. Świetny album, w każdym calu. A takie Chocolate Drops z genialnym tekstem i piękną melodią refrenu to wisienka na tym wysokokalorycznym torcie. 

DZ: Podzielam zdanie!

MM: A co z innym wątkami dotyczącymi tego półrocza? Sprawa plagiatuStairway to Heaven na przykład. Nie wnikając zbyt głęboko powiem tak: nawet jakby to był plagiat, to wersja Zeppelinów będzie zawsze wersją najlepszą. To oni wywindowali melodię i zrobili z tego kawałek, którego chcieli słuchać wszyscy. Nie umieszczając go na singlu doprowadzili do kupowania całego albumuIV. Jakby się to więc nie zakończyło, to czapki z głów. Nie wspominam nic o tym, że pojawiły się głosy, że to specjalny zabieg marketingowy, bo Zepp znów wrócą na pojedyncze koncerty.

KLŚ: W tej kwestii podoba mi się to, że tym razem historia muzyki pokazała fangę prawnikom i tym ze Spirit – siedemnastowieczny utwór z tym motywem? Miodzio!

MM: A co sądzicie o takich zmianach jak te w AC/DC? Dla mnie zdecydowanie na minus. Choć sama reaktywacja „Gunsów” jest pozytywną wiadomością. AC/DC z Axlem na wokalu nie do końca mi się jednak podoba. Ja tego nie czuje. Myślę, że AC/DC mogli poczekać, co tam wyjdzie z leczeniem Briana Johnsona i czy będzie szansa na powrót, a podobno szansa jest… Fakt, że pewnie by nie grali z 2 lata, ale pewnie wyszłoby im to na dobre.

DZ: O AC/DC nawet nie słyszałem, bo mnie ten zespół zupełnie nie interesuje, a teraz to już w ogóle….

ZM: Mi z kolei chce się za to śmiać ze wszystkich szumnych zapowiedzi powrotu Guns N’ Roses w oryginalnym składzie. Mam odruch wymiotny na te doniesienia, bo ich perypetie przypominają mi kiepską telenowelę, w której scenariusze stają się tak idiotyczne, że tylko z czystej ciekawości widza jak można wymyślić coś tak przaśnego, utrzymuje się jakiekolwiek zainteresowanie. Chłopcy, odwieście gitary, sprzedajcie wzmacniacze, odłóżcie sygnety z czachami do szkatułek i idźcie, zanim staniecie się śmieszni. 

KLŚ: Już się stali śmieszni.

ZM: Tym bardziej! Nie chce mi się patrzeć na odcinanie kuponów od bądź co bądź i tak już przechodzonej popularności. Przereklamowanie Slasha jako ultra gitarzysty, które dzieje się za sprawą ludzi z rzemiosłem tym niezbyt obytych, plus jakieś buńczuczne teksty pod publikę Michała Wiśniewskiego… Przepraszam, Axla Rose’a, to szczyt żenady. Lubię sobie czasem zasiąść do klawiszy i pośpiewać z narzeczoną November Rain, ale grzęźnie mi w gardle, jak widzę tę groteskę.

MP: Ot i mądre słowa!

MM: Faktycznie byłoby lepiej gdyby każdy zajął się sobą. Slash nagrywa przecież niezłe solowe albumy. Axl… Cóż, skoro musi to niech będzie tym wokalistą AC/DC – choć liczę, że to tylko do końca tego roku, by wywiązać się z podpisanych kontraktów.

ZM: Dla mnie i jedni, i drudzy powinni dać sobie spokój. A ekipa z Australii tym bardziej, z uwagi na Malcolma Younga. Z żadnym gitarzystą rytmicznym nie będzie takiej chemii w tym zespole jak z nim. Nie bez powodu uznano go za najlepszego rytmicznego gitarzystę w „Rolling Stone”. Po prostu jest to nudne, że rockiem żądzą dalej te same dinozaury, co 40 lat temu. Jedyną bezsprzeczną gwiazdą, której należy się tron królewski w tym gatunku są The Rolling Stones – reszta staje się po prostu śmieszna.

MP: AC/DC z Axlem to pomyłka, szczerze myślałem że jest to kiepski żart, gdy ta informacja pojawiła się w sieci. Ostatnie oświadczenie Cliffa Williamsa o tym, że po tej trasie odchodzi na emeryturę to dla mnie definitywny koniec AC/DC, i dobrze, bo jeszcze poszliby w kierunku karykatury na wzór Queen + Adam Lambert

KBP: „Powroty”, „rozchody”, czy inne „odchody”…. Nie za bardzo śledzę takie przetasowania. Jak bardzo lubię kotlety, nawet odgrzewane, to te muzyczne nie wzbudzają we mnie jakiejś emocjonalnej erupcji ciekawości. Tym bardziej, że zmiany te są wykalkulowane jak np. wokal z Axlem… Parodia. Tym bardziej, że mieli do wyboru gościa, który pojawił się znikąd i świetnie dopełniał rolę wokalisty. Z pewnością zyskaliby większe uznanie niż pójście we współpracę z wokalem Guns N’ Roses. Inaczej podszedłbym do Black Sabbath, który jest wciąż wierny swojej konwencji, nawet jeśli komercyjną pieczę trzyma nad tym Sharon. Koncertówka, którą opisał Zachary długo u mnie była na playliście, ale w tym przypadku słuchając ich wiem, że nie będzie jakichś konsternujących ruchów jak przy AC/DC.

MP: Skoro już o Black Sabbath mowa. Podobno byliśmy świadkami ostatniego koncertu ojców chrzestnych heavy metalu. Piszę podobno, bo coś wydaje mi się, że dziadzia Ozzy jeszcze nie będzie chciał przejść na emeryturę i pewnie da jeszcze o sobie znać, choć może już nie z Panami Butlerem i Iommim. Sam koncert to półtorej godzinna „uczta królów”. Setlista w stylu „greatest hits”, Osbourne w zadziwiająco dobrej formie (choć zdarzało się tu i ówdzie zapomnieć tekstu czy zaśpiewać jedną zwrotkę całkowicie pod dźwiękiem), Lommi niczym profesor uraczył wszystkich nieśmiertelnymi riffami, a Geezer, w swoim stylu, nie przemęczał się na scenie wykonując jedynie kilka kroków na trasie wzmacniacz – środek sceny

KLŚ: Koncertowo dla mnie na pewno jak dotychczas najlepszy był występ Haken w gdyńskim Uchu: niesamowity, piękny i pełen emocji, a przede wszystkim frajdy, nie tylko dla muzyków, ale także dla mnie. Wywiad z Henshallem, jednym z najlepszych gitarzystów w swoim gatunku, dołączył do mojej małej kolekcji sław, w której znalazł się już klawiszowiec Dream Theater – Jordan Rudess, czy pośmiertnie i poniekąd zza grobu, sam Dio (mam tu na myśli patronat mojej macierzystej strony LupusUnleashed nad płytą trybutową „This Is Your Life”). Łukasz Chamera do koncertowych na pewno dorzuciłby jeszcze Hansa Zimmera oraz Trivium, gdzie nie tylko zobaczył na żywo ulubionych muzyków, tak metalowych jak i związanych z muzyką filmową, ale także spełnił kilka swoich marzeń.

ZM: W kwestii eventowej – niepokoi mnie sprawa przystanku Woodstock, na który nakłada się coraz więcej obostrzeń, i impreza grozi umarciem przez zaduszenie. Wielka szkoda, bo chociaż sam nie ciągnąłem do Kostrzyna, czy wcześniej Żarów, to wiem jak ważna jest to impreza dla wielu młodych ludzi. Osobiście bardzo czekam na koncert Sisters Of Mercy 5 sierpnia w Dolinie Charlotty – nie ukrywam, że ciekawi mnie, w jakiej są formie. Będzie relacja!

DZ: Ja w tym roku widziałem świetny występ Stevena Wilsona. „Hand.Cannot.Erase” zagrane w całości, a także nowa EP-ka z pełnymi wizualizacjami. Polecam!

MP: A skoro o muzycznych koncertach, które na długo zapadną w pamięci to wspomnieć trzeba także wrocławski koncert Gilmoura – 23 utwory, które w sumie dały trzy godziny muzyki i to jakiej muzyki! Po raz pierwszy od 22 lat wykonany został utwór One of These Days, a cały koncert był rzecz jasna przepełniony największymi przebojami Floydów z jedną z najgenialniejszych gitarowych solówek wszech czasów w Comfortably Numb na zwieńczenie. Gilmour udowadnia, że jest „muzycznym impresjonistą”, w tak emocjonalnym „malowaniu” dźwiękiem nie ma sobie równych.

MM: Gilmour dał niezłego czadu we Wrocławiu i to chyba jeden z genialniejszych występów ogółem na tą chwilę. Wracając jednak do płyt. Co do pozytywnych albumów, to na pewno warto zauważyć Thy Worshiper.

KLŚ: „Klechdy” rodzimego Thy Worshipera faktycznie, cudnie zrealizowana, pełna intertekstualnych odniesień, pięknych dźwięków i masy kapitalnego mrocznego klimatu płyta. Razem z zeszłoroczną „Oziminą” absolutna perełka na naszym rynku i fantastyczne odkrycie, a przynajmniej dla mnie, bo wcześniej, wstyd się przyznać, ich nie znałem.

MM: Wpadło mi w ucho również Yossi Sassi Band. Na minus na chwile obecną Dream Theater, bez rewelacji Red Hot Chilli Peppers, całkiem obojętna Maria Peszek, ale o Peszkowej i skandalach już pisaliśmy…

KBP: Jeżeli o płyty chodzi, to duże wrażenie zrobiło na mnie Deftones, Ihsahn, Haken, Gojira… No, ale o tych każdy wie. O czym warto wspomnieć to wspomniany Yossi Sassi Band i kolejny zespół z izraelskiego podwórka Stein z płytą „The Magister”, czy też Thrice polecany przed Dawida! Swoją drogą te dwa pierwsze zespoły z progresywnego podwórka (nie wliczając Haken) odradzają we mnie magię progresji. Można do tego grona zaliczyć też duet Anderson i Stolt, ale ten jednak za bardzo trzyma się tradycji, aby wzbudził we mnie jakieś większe emocje oprócz rodzących się wspomnień, kiedy to byłem wprowadzany do świata rocka progresywnego przez Yes, Genesis, czy King Crimson.

KLŚ: Co do moich faworytów półrocza (jak zwykle nie wiadomo, kiedy zleciało), to płytowo na pewno Haken i ich „Affinity” – absolutny majstersztyk i powiew świeżości w klasycznie pojętym progresywnym metalu, z lekka nutką nostalgii, ale bez przesady i przede wszystkim bez zbytniego rozbuchania ilościowego i jakościowego.

KBP: Co do płyt Haken oraz Ihsahna, to wspomnę o pewnym paradoksie, które mnie ugryzł. W momencie, kiedy wyszły nie mogłem się od nich wyzwolić, ale już po paru miesiącach właśnie sobie zdałem sprawę, że do nich nie wracam. Nie wiem, z czego to może wynikać. 

MP: Nową płytę wydali także Rival Sons – jedna z obecnie najciekawszych kapel grających „starego rocka”, mimo iż z kolejnymi płytami małymi kroczkami odchodzą od oczywistych zapożyczeń z Led Zeppelin czy Free, to jednak wspólny mianownik, który też stał się już ich znakiem rozpoznawczym, został zachowany. Nie słyszałem całości niestety, a pierwszy singiel Hollow Bones pt. I nie był specjalnie obiecujący, ale później było już lepiej, choć nie był to poziom nagranego wcześniej „Great Western Valkyrie”. Świetnie prezentują się na żywo. Miałem przyjemność wysłuchać ich koncertu przed Black Sabbath – ogromna energia i bardzo wiernie odtworzone brzmienie z płyt, które rzecz jasna nawiązują do złotych czasów klasycznego rocka. Głos Jaya Buchanana? Klękajcie narody!

MP: Kolorowo w tym półroczu jednak tak zupełnie nie było. Z rozczarowań na pewno wskazałbym nowe Skunk Anansie. Chociaż nie miałem okazji posłuchać całości, to przekonam się o formie Skin i spółki w lutym na koncercie w Gdańsku…

DZ: To ich najgorsza płyta w karierze. Bardzo szkoda, bo to jeden z tych zespołów, które będę kochać do końca życia. Chyba najbardziej udanym powrotem 2016 jak na razie jest Thrice. Dawno nie słyszałem płyty, która tak udanie miesza przebojowość z wartością artystyczną. Ignite jest również w wysokiej formie, chociaż nagrywając zestaw melodyjnych hardcore’owych hitów, w paru miejscach można było usłyszeć, że taka muzyka już nie do końca jest na czasie, ale poziom pozostaje wysoki. Powrotem można nazwać też nową płytę Textures – „Phenotype”, która swoją drogą będzie miała w tym roku swoja kontynuację. Ciężka, techniczna muzyka z ukrytą wrażliwością do melodii. Zawiódł mnie natomiast Ulver. Kolejny raz ucieka w rejony, które zupełnie do mnie nie trafiają, choć tym razem przynajmniej połowa płyty porywająca.

Bartłomiej Tkaczyk: Mielą w dużej mierze to co już kiedyś stworzyli. Inaczej przyprawiają, dodają nowe składniki i wszystko to nadal dobrze mi smakuje. Ulver jak zwykle zuchwale sobie pogrywa ze słuchaczami. Pamięta ktoś chociażby słabe „Wars of the Roses”?

MM: Ulver nowego nie słyszałem, a zapoznałbym się. Jeżeli chodzi Textures to ładne granie było zawsze [Edit: Wysłuchałem płytę Ulver i faktycznie połowa jest porywająca, zwłaszcza ta druga połowa, gdzie pojawiają się wokale. Pierwsza część trochę nużąca, trochę za spokojna ciągle poszukująca. Nie jestem przekonany, czy byłby to dobry pomysł, ale chciałbym znów posłuchać Norwegów z „Kveldssanger”].

MP: Red Hot Chili Peppers teoretycznie można dać na minus, choć nie wiem czy mogę mówić tutaj o rozczarowaniu, gdyż właściwie nie spodziewałem się czegoś o wiele lepszego. Dla mnie ten zespół niestety wypalił się twórczo wraz z odejściem Frusciante, jego obecność zdaje się być niezbędna do zaistnienia tej niepowtarzalnej magii, która powodowała, że wszystko, co nagrywali wspólnie, a później odtwarzali na scenie, wplatając w to kilkunastominutowe jammy, było po prostu wyśmienite. Nadal jest to solidne granie, nadal mamy porcję fajnych melodii i charakterystyczne partie Flea, ale jakby bez tej ikry i szaleństwa, które obecne było w nagraniach z Frusciante. Psycho funk ustąpił miejsca radio-friendly pop music.

KBP: Papryczki według mnie dały radę. Najnowszy album to zupełnie nowa jakość. Dość często wracam do tego albumu, chociaż chyba jeszcze za szybko żeby przesądzać o jakości. Swoją drogą Red Hot Chilli Peppers to dla mnie swoisty ewenement, bo o ile jakimś zawistnym fanem nigdy nie byłem, to w przeciwieństwie do wielu doceniam ich ostatnie dwie płyty po odejściu Frusciantego, a już na pewno oryginalną konwencję „The Getaway” Ciekawe z czego to wynika. Do zawodów dodałbym raczej oprócz The Jelly Jam, oczywiście Dream Theater…

DZ: No Dream Theater, co już wcześniej oznajmiałem w „Rozmowach w amoku” – zbyt dużo nieciekawej treści.

KLŚ: „The Astonishing”, które jak wiadomo wcale takie niesamowite się być nie okazało i choć po czasie, to całkiem niezła płyta to niesmak dłużyzn i mało ciekawej muzyki pozostaje nadal.

BT: To jest temat często tu poruszany i można powiedzieć śmiało, że wyczerpany, ale… ja tam bym się skupił na pozytywach. Teatr nadal potrafi komponować krótkie, proste wpadające w ucho utwory. Kombinowali z całą płytą i przekombinowali, lecz The Gift of Music. Jest miłą odskocznią od całości. Płyta bardzo rushowa jak dla mnie, a powinna być dreamowa. No cóż… kombinowanie, jak na moje ucho, wyszło im nieźle na „A Dramatic Turn of Events”.

KBP: Przekombinowali – to chyba najbardziej trafne określenie wobec „The Astonishing”!

KLŚ: Do płytowych rozczarowań dorzuciłbym jeszcze najnowszą płytę Steve’a Vaia, która nie dość że nudna, to jeszcze posklejana bez ładu i składu i zawierająca zaledwie dwa dobre numery, to jeszcze zupełnie nic nie wnosząca i niepotrzebna, no chyba że wziąć tu pod uwagę napełnienie kieszeni znanego gitarzysty.

DZ: Ja jeszcze Kanye Westa dorzuciłbym do zawodów. Jezusa przerosła forma!

KBP: Do zrozumienia jego fenomenu jest mi bardzo daleko…

MM: Robi chłopak szumu, ale chyba fenomen twórczości i produkcji z pierwszych albumów, jak i z gościnnych podkładów, m.in. dla Jay-Z, już nie ten. To teraz z innej beczki. Ciekawym zjawiskiem jest wybuchnięcie na szeroką skalę na całym świecie streamingu i znaczny spadek sprzedaży płyt CD.

DZ: Wracając do Kanye, im więcej słuchałem, tym więcej utworów znikało z listy. Ostatecznie są trzy naprawdę dobre. No Tidal to dla nie nieporozumienie. Płatne streamowanie i nawet często płyty nie można pobrać. Mamy już na taką okazję Spotify, które jest znacznie wszechstronniejsze. Swoją drogą, ja zacząłem kupować winyle…

MP:  A ja właśnie na przekór gwałtownemu szerzeniu się streamingu kupuję dwa razy więcej płyt CD i jestem chyba odosobniony w tej kwestii, ale muzyki słucham przede wszystkim z kompaktów, nie korzystając z aplikacji typu Spotify itd. 

KBP: Ja mam tak samo jak Michał. Mimo że streaming się rozrasta odwiedzam sklepy z płytami jak nigdy! Spotify też jakoś osierociłem. Winyli nie słucham, bo nie mam na czym póki co.

MM: Wszystko wraca do łask. Jak grzyby po deszczu pojawiają się „targi winyli” i coraz to nowsze wznowienia na tym nośniku. Może jednak fonografia i sprzedaż tak źle nie stoją? Choć pewnie póki co tylko kolekcjonerzy i zapaleńcy kupują te nośniki. Ja osobiście z chęcią zacząłbym kupować te pierwsze, ale mój wysłużony gramofon firmy Unitra nie daje rady. Ze streamingów to słucham sobie na takim starym jak świat wynalazku, jakim jest last.fm, ale przede wszystkim płyty CD.

MP: Last.fm kiedyś używałem przez krótki okres, ale się „znudziłem”.

DZ: No ja niestety nie mogę wyzwolić się z sideł last.fm.

KBP: Last.fm to dla mnie narkotyk pełną parą. 

DZ: Jak mi już przejdzie scrobblowanie, to zawsze mam sporą kolekcję na płytach, ale zbaczamy z tematu na taki, o którym można godzinami.

KBP: Problem właśnie pogodzić to z płytami… Zresztą jak sam wiele razy wspominałem, to też cudowne narzędzie, aby na poważnie przeanalizować swoje odsłuchy! Dzięki temu wiem, jak bardzo wbiła mi się wspomniana wcześniej Gojira, Radiohead, czy chociażby niespodzianka na moich playlistach – nowy album The Last Shadow Puppets. 

DZ: A co jeśli chodzi o polskie podwórko? Ja musiałbym wymienić Entropię z miażdżącym „Ufonaut”. Jest ciężko, ale z polotem. Votum po wolcie stylistycznej powrócili znacznie silniejsi i gotowi na międzynarodowy sukces. Sprawdźcie również TROPY. Dość intrygujący instrumentalny twór, który nie wpisuje się w żadne aktualne trendy.

MM: Chcę się zabrać i przymierzam do Entropii, bo poprzedni krążek łyknąłem w całości. 

KLŚ: Zdecydowanie się z Votum zgadzam, jakoś o nich teraz zapomniałem, ale zdecydowanie tak! Żałuję, że nie mogłem ich zobaczyć na żywo z włoskim Kingcrow, ale cóż zrobić – nie można być wszędzie 

DZ: Z hard rocka na pewno Superhalo rozbudziło moje proste serce rockowca. Znakomita była też Julia Marcell – trafne teksty i bardzo żywa, naturalna muzyka. Też mam chętkę na jakiś koncert, fajnie by było usłyszeć stare kompozycje z nowym wokalistą Votum.

KLŚ: Jesienny kalendarz koncertowy u mnie zapełnia się w zatrważającym tempie..

DZ: Na światowej scenie zmiażdżyli mnie wielokrotnie muzycy z Toothgrinder.

MM: Nie znam tego! Coś nowego do sprawdzenia. Ja ze swojej strony polecam z rejonów post metalu i stoner metalu Bedowyn. Energetyczne i lekko przybrudzone brzmienie instrumentów i tony piasku w wokalu gościa. Nova Cycle debiut prosto z Los Angeles w polskiej wytwórni Via Nocturna to płyta bardzo dobra także z rejonów stoner. Ponadto polecam również Kalmankantaja. To już totalnie ekstremalny klimat z ciężkim i depresyjnym black metalem z zimnej Finlandii.

DZ: Mi z kolei Obsidian Kingdom pokazał kolejne spojrzenie na post black metal, czyli muzykę, która już nie ma wiele wspólnego z blackiem…

BT: Sprawdźcie Oranssi Pazuzu i album „Värähtelijä”. Taki kwaśny black metal rodem z Finlandii. Tu nie ma co się rozpisywać, a na pewno warto się zapoznać i poświęcić tej muzyce odpowiednio dużo czasu. Narkotyk musi się porządnie wchłonąć.

MM: Oranssi Pazuzu faktycznie wchodzi powoli w krwiobieg. 

DZ: Cobalt, mimo odpychającej długości nowego wydawnictwa, też daje solidnego kopa. Nie zawiódł również Joe Bonamassa.

MM: Bonamassa to człowiek, który bierze udział w dziesiątkach projektów jako muzyk sesyjny i ma jeszcze głowę do tworzenia swych albumów, które, tak jak mówi Dawid, się bronią i są świetne. Na chwilę obecną jest fenomenem.

KBP: Na Bonamassa zawsze można liczyć, chociaż brakuje mi takich projektów jak Black Country Communion. Wstrząsnął mną kompletnie kiedyś. Jako jeden z nielicznym artystów obok Jacka White’a, który naprawdę fantastycznie wciska blues w rocka, czy tam odwrotnie. Działa w każdą stronę.

DZ: Bluesem nie rządzi jednak sam Joe Bonamassa, ale i Jeff Healey. Obaj nagrali świetne płyty, ale ogromnym zaskoczeniem, przynajmniej dla mnie, jest jednak pośmiertna płyta Healeya, która jest kopalnią bluesowych hitów. Z ciężkich rzeczy, polecałbym dawną Baby Godzilla, która powróciła jako Heck. Szczególnie polecam 14 minutowy moloch na końcu płyty. O Deftones się już wystarczająco rozpisałem w recenzji. Wciąż uważam, że to kolejny mocny dodatek do dyskografii grupy.

KLŚ: Deftones na chwilę cofnęło mnie w czasie do gimnazjum, kiedy ich słuchałem i choć nadal nie rozumiem ich fenomenu, to trzeba przyznać, że wydali bardzo dobrą płytę, zwłaszcza w dobie odchodzącego do lamusa nu-metalu i zataczającego coraz szersze kręgi w muzyce nurtu djent.

MM: Gatunek post rock/post metal zatacza coraz szersze kręgi zdobywając coraz większą popularność. Jest w czym wybierać.  Do tego, o czym mówił Dawid, dorzuciłbym debiucik ze Skandynawii  i album „Tuho”. Porządna porcja post metalowego grania.

DZ: Muszę sprawdzić. Post metalu nigdy nie za wiele. Bardzo podobała mi się nowa płyta Cult of Luna, mimo że miałem obawy, co do Pani Christmas. 

MM: No właśnie, pani mnie nadal nie przekonuje…

DZ: Na szczęście zespół nadrabia.  

MM: To się zgadza!

KBP: A co z post rockiem? Tides From Nebula nagrali po raz kolejny przyzwoity album. „Safehaven”  to potwierdza ich pozycję na scenie.

DZ: Mamy też wybitny album Ihsahna, jak Pan redaktor Puławski pisał. 

KLŚ: Co do Ihsahna, to jak zwykle u niego zostało nam przedstawione prawdziwe arcydzieło. Dopracowane brzmieniowo, fabularnie (!) i pełne pokręconych, ekstremalnych i świetnie do siebie pasujących dźwięków, które u innych wypadłyby komicznie. Po prostu kolejny wielka płyta wielkiego twórcy, którego warto poznać.

KBP: Wy tutaj tak ciągle o post metalu mówiliście, a ja bym wam polecił wspaniałość w postaci Esperanza Spalding! Muzyczny kocioł fuzji weryfikujący jazz. Na uwagę zasługuje też Niechęć, która znów zaczarowała mnie swoją rozwagą w okiełznaniu rockowego pazura i jazzowej awangardy.

MM: Z trochę innych klimatów na wielki plus album Łony i Webbera.

DZ: Tak! Znakomite teksty.

MM: Znów się Łona wspiął na wyżyny. Mega obserwacje, celne teksty

DZ: Bity trochę mnie znużyły po jakimś czasie, ale teksty pierwsza klasa.

DZ: Z kompozycją Błąd utożsamiam się bardzo.

MM: „Cztery i pół” było mocnym albumem, jeśli chodzi o bity, zresztą teksty były także najwyższych lotów.

KLŚ: Hip hop to totalnie nie moja bajka i zawsze będę stronił.

DZ: Polecam wszystkim miłośnikom emocjonalnej muzyki zapoznanie się z solową płytą Kristoffera Gildenlöwa. Do moich łask wrócili Messenger i Kvelertak, oferując solidne płyty, zwłaszcza ci pierwsi.

MM: No recenzja bardzo zachęcająca Gildenlöwa.

DZ: Co jeszcze szczególnie chciałbym polecić to Moon Tooth. Każdy, kto chcę poczuć, że o to odkrywa zespół, który może zdziałać w muzyce cuda, powinien sięgnąć po ich „Chromaparagon”. To trochę jak słuchanie Mastodon po raz pierwszy. Zespół miesza z ogromną łatwością style. Mają wszechstronnego wokalistę i gitarzystę weterana – Nicka Lee. 

KBP: Tym mnie kupiłeś!

DZ: W tym roku wróciłem do cięższej muzyki po roku w damskim popie.

MM: To musiał być niezły przeskok, ale co do damskiego popu, to zgadzam się w 100%, Julia Marcell wydała świetny album jednak.

DZ: Bardzo odświeżający. Z zagranicy polecam Lapsey i Shurę. Tym, co lubią Skunk Anansie, poleciłbym Vodun. Zupełnie inna muzyka, ale coś w głosie brzmi łudząco jak Skin. Chętnie zweryfikuję, czy to tylko moje zdanie. Grupa skłania się bardziej ku stonerowi.

MP: Zapisuję w takim razie Vodun na liście pozycji do sprawdzenia!

MM: Jeśli chodzi o obszary muzyki relaksacyjnej, polecam nowy album Przemysława Rudzia „Music for Stargazing”. Super płyta. Bardzo spokojna i kojąca. Puszczam ostatnio ją sobie przed snem, bo idealnie wycisza i relaksuje. Dużo ciepłych i pozytywnych tematów na syntezatorach 

BT: Powinniśmy wspomnieć parę słów o Katatonii i ich albumie „The Fall Of Hearts”. Tu mam mieszane uczucia. Intrygująca płyta. Przestrzenna, rozpływająca. Dużo wyraźnego tła klawiszowego. Swoją drogą zacne dźwięki melotronowe. I niby jest ostro tyle, ile trzeba, i melancholijnie też, a Jonas Renkse czaruje jak zawsze swoim głosem, ale jednak czegoś mi tu brakuje. Słuchałem kilka miesięcy, bo to przecież dobry album i w końcu to Katatonia, ale nagle przestałem i nie tęsknię za tą płytą bardzo jakoś.

KBP: Owszem, słuchałem i już myślałem, że mnie ma w swoim uścisku, ale się wyrwałem i do dziś po nią nie sięgnąłem. Chyba jednak na niej czegoś brakuje. Mimo że słucha się przyjemnie.

MM: Co do Katatoni, to mnie osobiście płyta jakoś tak przeszła. Zgadzam się, że jest tam wszystko, czego potrzeba w ich stylu, ale jakoś tak dla mnie bez echa i bez rewelacji. Spodziewałem się, że mnie jakoś bardziej poruszy i na dłużej zagości. Natomiast Gojira jest dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, bo wracam jakoś regularnie co kilka dni do ich albumu.

DZ: Premierę miała też nowa płyta Wolverine. Hype jest spory. Na razie przesłuchałem dwukrotnie, żeby trochę sobie wyrobić zdanie. Może być podobnie jak u was z Katatonią. Dobre granie, całkowicie w stylu kapeli, ale żadna zagrywka mnie nie porwała jak dotąd. Talent do melodii pozostał. Największy zarzut, jaki mam, to czasami kompozycje są niepotrzebnie przeciągane. Zwłaszcza ewidentne jest to w otwierającym The Bedlam Overture.

BT: Novembre nagrała pożegnalną płytę „Ursa”… i dobrze, bo na pożegnanie z zespołem dostałem ten album, a nie mający już kilka lat i słabszy „The Blue”. Na Ursie Włosi trzymają się oczywiście swojego stylu i eksplorują nadal rejony atmosferycznego metalu, jednak słucha się tego o wiele lepiej niż „The Blue” – przesadnie opartego na ciągle tych samych, powtarzalnych schematach. Na tle innych również jest lepszy, bo starsze nagrania najzwyczajniej brzmią już archaicznie. Chociaż po prawdzie to nie barok, ale lata 90. XX wieku. Z innych nowości polecam Ivar Bjørnson & Einar Selvik’s Skuggsjá – „Skuggsjá” oraz nową płytę Enslaved. Ich wprawdzie nie znam prawie wcale, ale ta płyta jest warta uwagi sama w sobie.

DZ: Napomknijmy jeszcze o gatunku, o którym nie rozmawialiśmy, mianowicie o thrashu. Megadeth ponownie było po prostu „okej”. Anthrax z kolei pokazał znacznie ciekawsze oblicze gatunku, więcej kombinowania i świetne melodie. Jednak to chyba Death Angel nagrali album najwierniejszy temu, za co kocham thrash metal. Świetne riffowanie, porządna prędkość, zapadające w pamięć zagrywki i oryginalny głos Marka Oseguedy. Artillery ruszyli bardziej w stronę heavy metalu, ale ich „Penalty By Perception” też się nieźle broni.

KBP: Jeśli o „pojedynek” Megadeth i Anthrax chodzi, to zdecydowanie wygrali ci drudzy! Ja sam już od tego typu muzyki odchodzę, ale potrafię jeszcze docenić konwencję. Wąglik zdecydowanie lepiej zaskoczył. Po Death Angel niestety nie sięgnąłem, ale chyba będę musiał z tego, co pisze Dawid. 

MM: Z thrashowo black death metalowej listy osobiście moge polecił płytkę Morthus „Over the Dying Stars” ze 2 lata temu opisywałem ich 4-utworową EP-kę „The Abyss”. Słychać, że chłopaki okrzepły, mają konkretne pomysły na poszczególne utwory, budują ciekawie napięcia, a sekcja rytmiczna daje czadu. Pałker ciągle w mega formie, wokal Pawła nabrał większej mocy i zła. Ma growl, którego nie powstydziliby się inni wokaliści. Oczywiście wspomnieć musimy o poletku folkowym – muzyki świata: genialna płyta Mamadou & Sama Yoon oraz Shannon. To absolutne perełki tego roku. Do tego świetna Alicja Serownik, Dagadana, wspomniany Yossi Sassi Band, oraz ciekawy projekt dotyczący muzyki ludowej i Kolberga, stworzony przez duet InFidelis. Myślę ,że warte odnotowania są poczynania Żywiołaka. Powrót w dobrym stylu, koncerty, super EP-ka i zapowiedź pełnego albumu

KBP: Brawo Marcinie za przypomnienie Mamadou & Sama Yoon. Okazuje się, że i w Polsce można znaleźć afrykańskie inspiracje. Alicja Serowik to zupełnie inna bajka, ale nie byłbym sobą, gdybym o tym projekcie tu nie wspomniał. Wprost genialna konwencja podjęcia kurpiowskich pieśni na jazzową modłę. Doskonale się tego słucha.

ZM: Ogromnie miło jestem zaskoczony sceną Oi! z Wielkiej Brytanii, a szczególnie zespołem Booze & Glory – łobuzerski, bezkompromisowy, czadowo brzmiący street punk, i wskażę bezsprzecznie na singiel Carry On wydany w styczniu. Prawdziwy cios między oczy. Czekam na płytę jak pustynia na deszcz! Kolejną sprawą wartą przypomnienia, jeżeli chodzi o krajowy punk rock – szczeciński Analogs powziął niecodzienne rozwiązanie, i dokładnie w środę rozpoczął przedsprzedaż swojej składanki „The Best Of” wydanej – a jakże – na kasecie.

MP: Panowie, a jak tam z nową płytą Hey? Chyba wszyscy zgadzamy się, że to zespół, który na polskiej scenie rockowej ma zagwarantowaną pozycję w samej czołówce, a jeszcze chyba nikt nie wspomniał o „Błysku”. Ja słyszałem jedynie singiel, Prędko, Prędzej i… zostawił mnie całkowicie obojętnym, ale chyba muszę się przyzwyczaić do tego, że to już nie ten zespół, który nagrał „Fire” i „Ho!”. 

KBP: Niestety nie słuchałem jeszcze, ale wiem jednak, że zawsze to, co robią jest warte uwagi.

MM: Z pewnością warto sprawdzić choćby dla samych tekstów, bo Nosowska z pewnego poziomu nie schodzi.

DZ: Hey słuchałem i jest w porządku. Przyjemnie się słucha, dobre teksty, intrygujący klimat muzyki, mało rocka, mało elektroniki – wyszło coś pomiędzy. Euforii nie wzbudza, ale bez wstydu.

MP: Zapoznał się ktoś może z niesamowicie intrygującym projektem Claypool, Lennon Delirium? Zamierzam się temu przyjrzeć w najbliższym czasie, a apetyt mam niemały. 

MM: Claypool nie znam i nie słyszałem. W jakich rejonach muzycznych się obracają?

MP: Claypool to basista Primusa, który dorwał do takiego efemerycznego projektu Seana Lennona, syna Johna, i powstała podobno świetna mieszanka, którą ktoś skwitował, że to jakby Sierżant Pieprz romansujący z „Piper at the Gates of Dawn”, mnie sama wieść o takim projekcie zelektryzowała i z tego, co do tej pory słyszałem, jest całkiem obiecująco. Ponadto, czy są tutaj fani takiego retro grania w stylu Blues Pills? Ta kapela też wypuściła nowy, podobno bardzo dobry, album, który wpisałem sobie na listę „koniecznie sprawdzić”. 

DZ: Blues Pills wychodzi w sierpniu z tego, co wiem…

MM: Blues Pills kojarzę z poprzedniego albumu, także solidne granie chwali się, że jest odskocznią do starego stylu, ale bez nadmiernego kopiowania. 

MP: Faktycznie, co do Blues Pills, w oczy rzuciła mi się jedynie reklama w najnowszym „Teraz Rocku”, z samymi pochlebnymi – rzecz jasna – recenzjami. Umknęło mi „in stores 05.08”.

DZ: Jak już jesteśmy przy Blues Pills, to kto słuchał Blood Ceremony albo Purson? Moja czołówka sceny retro occult. 

MP: Niestety nie, ale od siebie dodałbym Krzysztofa Zalewskiego, który wypuścił nowy singiel zapowiadający mającą pojawić się na jesień nową płytę. Dla mnie jest to obecnie jeden z najciekawszych/najoryginalniejszych polskich artystów i jego „Zelig” nie wychodził u mnie z odtwarzacza ładne kilka miesięcy. „Luka” to może nie jest ten poziom, mimo wszystko na cały album czekam z wielką niecierpliwością.

DZ: Zalewski przeszedł ciekawy rozwój – od metalowca w programie Idol przez awangardę Japoto po solowe dokonania i aktorstwo. Mam ogromne nadzieje względem jego nowego albumu, a „Luka” to naprawdę świetny utwór. 

MP: Pierwsza płyta Zalewskiego nagrana jako Zalef też była bardzo dobra, choć może mało odkrywcza. Ot, mocne, gitarowe granie, ale ze sporą dawką niegłupich melodii i przemyślanych harmonii + konkretnymi riffami, no a Krzychu brzmi jak młody Dickinson. Potem trochę o nim ucichło jako o artyście solowym, ale cały czas działał jako muzyk m.in. właśnie z Hey, Muchami czy Brodką (która, swoją drogą, nagrała bardzo chwaloną na zachodzie płytę) i to zdobyte doświadczenie zaowocowało całkowicie nową jakością na „Zeligu”. Powtórzę się – dla mnie to jeden z najciekawszych obecnie „młodych artystów” na polskiej scenie. A skoro jesteśmy na polskim podwórku, to Kasia Kowalska, która w moim osobistym rankingu polskich wokalistek rockowych rządzi od dawna i jest moją platoniczną miłością z dzieciństwa, nagrała nowy singiel – Aya (niemal jak opus magnum Steely Dan). Wyjechała na Rancho de la Luna, gdzie nagrywał m.in. Kyuss i gdzie odbywały się pamiętne „Desert Sessions” i nagrała przesiąknięty tamtym, specyficznym klimatem, przyjemny kawałek. Lekka piosenkowa forma rzecz jasna, ale u mnie za pierwsze trzy płyty + świetną koncertówkę, „Koncert Inaczej” dozgonnie cieszyć się będzie zainteresowaniem. Wypada chyba jeszcze wspomnieć o powołaniu do życia Prophets of Rage, czyli właściwe 3/4 Rage Against the Machine i wokaliści Cypress Hill oraz Public Enemy. Jak to w przypadku Morello i spółki, projekt mocno zaangażowany politycznie, ale serca miłośników Rage Against The Machine zaczęły bić szybciej, tym bardziej, że De la Rocha twierdzi, iż sprawa jego udziału w tym przedsięwzięciu jest teoretycznie otwarta.

DZ: Jeśli chodzi o nowopowstałe grupy, to wspomniałbym o Gone Is Gone i Giraffe Tongue Orchestra, kryjące w sobie członków Mastodon.

KBP: A co z Levin Minnemann Rudess? Wprawdzie już nagrali debiut, ale wielu na pewno czeka na kontynuację.

MM: Ja jeszcze przypomnę panowie, że wyszło DVD i CD z pożegnalny koncertem Kazik na żywo, co już definitywnie kończy historię tego zespołu.

MP: O właśnie, że też pisząc o Rage Against the Machine mi to umknęło! Wielka szkoda, bo to mój ulubiony z kazikowych projektów i chyba jedyny (oprócz Acid Drinkers) dobry projekt z Litzą na pokładzie. „Ostatni koncert w mieście” to właściwie smutna dokumentacja potencjału, jaki tkwi w tej grupie…

KBP: Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jak bardzo te półrocze było bogate w nowe projekty, które ciężko będzie nadrobić.