Rozmowy w amoku #5 – Podsumowanie 2016

Konrad Beniamin Puławski: Witajcie w miesiącu podsumowań! Rok niezwykle bogaty, więc i konferencja będzie z pewnością nieuboga.

Marcin Maryniak: Fakt! Dużo się działo, nawet od tego półrocza, o którym sobie rozmawialiśmy przy poprzedniej części „Rozmów w amoku”. To, czym chyba jest naznaczony ten czas, to niestety śmierć, która równoważy jednak ilość pozytywnych wydarzeń w tym roku, a może przez swój ciężar gatunkowy nawet przewyższa.

Krzysztof „Lupus” Śmiglak: Ja zostawię z boku kwestię śmierci i rozczarowania, do których, nie mam wątpliwości, należy nowe Dream Theater, a co się tyczy top roku to ciężko mi było wybrać, bo jak wyszło w moim podsumowaniu na mojej macierzystej stronie, czyli LupusUnleashed, płyt które mnie zachwyciły było sporo, a nie wymieniłem w niej sporej ilości, którą bym chciał wymienić. Ten rok w dobre wydawnictwa obrodził i to z różnych szuflad i gatunków, od wyjadaczy i tych młodszych. Jak łatwo u mnie jest bardzo zróżnicowany materiał, bo mamy klasyczne bluesy, progresywne metale i rzeczy ekstremalne. Czemu tak? To proste: słucham wielu rzeczy i nie zatrzymuję się na jednym gatunku, słucham tego, co mnie kręci. Ostateczna lista pokazuje nie tylko to zróżnicowanie, ale i płyty, do których w minionym roku, także na jego końcówce, wracałem najczęściej i najchętniej. Honorowe wyróżnienie w moim podsumowaniu na potrzeby LMF leci zaś nie do muzyki, a do książki, czyli „Sen w wysokiej rozdzielczości” Maurycego Nowakowskiego.

MM: Książkę mam zamiar upolować niedługo, także pewnie z poślizgiem, ale będę równie usatysfakcjonowany co Ty, bo z pewnością warto.

Michał Pick: Z jednej strony rok bezapelacyjnie tragiczny i chyba wszyscy czekaliśmy na jego koniec. David Bowie, Prince, Leonard Cohen, George Michael, Lenn Frey, Piotr Grudziński, Greg Lake… długa lista pełna nazwisk, które kojarzą nam się niezaprzeczalnie z jednym – z dobrą muzyką. Z drugiej zaś strony to także bardzo obfity i ekscytujący rok, jeśli chodzi o wydarzenia, nowe wydawnictwa czy muzyczne projekty. Drugie półrocze, czyli od momentu ostatnich „Rozmów w amoku”, należało do Metalliki. Czemu trudno się dziwić, po 8 latach Panowie wypuszczają w końcu nową płytę i opanowują Internet, listy sprzedaży i, standardowo, dzielą odbiorców na tych, którzy stawiają im kolejne pomniki i na tych, którzy wyszydzają jeszcze przed odsłuchaniem. Swoją opinię wyraziłem w recenzji, w której mimo mojego nieskrywanego sentymentu i sympatii do zespołu, starałem się być jak najbardziej obiektywny, a wyszło nawet na to, że okazałem się być wobec niej nadto krytyczny.

KBP: Faktycznie rok ten w płyty obrodził i ograniczenie naszych topów do piętnastu pozycji niewątpliwie zadaniem trudnym jest, ale z drugiej strony będą to z pewnością płyty szalenie istotne, które zdecydowaliśmy się przedstawić wyżej niż takich tuzów jak Dream Theater czy Metallica. Na mojej liście się oni nie znaleźli. Mania wielkości ich chyba przerosła, bo oba materiały są zwyczajnie zbyt przytłaczające, aby potem związać z nimi jakieś trwałe emocje. Kilkanaście przesłuchań mi wystarczyło. Nie powiem, że się zawiodłem, bo jakichś oczekiwań to i nie miałem, ale zwyczajnie pojawiły się ciekawsze projekty. Dream Theater dochodzi jednak do niebezpiecznej granicy megalomanii. Metallikę sygnuje rozsądek. Materiał nie ma w sobie sztuczności, która w moim przekonaniu miał „Death Magnetic” (2008). Następca jest bardziej naturalny i to cieszy, bo widać, że mimo niemal dekady, nie mieli na sobie presji tworzenia. Ba, zapowiadają przecież, że „Metallica jeszcze swojego najlepszego materiału nie wydała”. Trzymamy kciuki, tylko żebym nie musiał kolejnego albumu z dziećmi moimi słuchać. 

DZ: Nie ma wątpliwości, że album Metalliki był bardzo ważny. Panowie oczywiście nie dali rady spełnić oczekiwań wszystkich, bo to niemożliwe. Poszli tym razem w długość i niepotrzebnie, bo mogli doszlifować połowę materiału albo wydać połowę tego albumu za rok. A tak znowu będziemy czekać dekadę. To co było dobre, było naprawdę fajne. Wreszcie Metallice udało się połączyć swoje aspiracje z oczekiwaniami niektórych fanów. Nie musieli udawać, że wciąż chcą łoić staroszkolny thrash i to mnie naprawdę ucieszyło.

MP: Właśnie o to chodzi! Psy szczekają, karawana jedzie dalej. To jest tak potężna instytucja, że – jak pozwoliłem sobie zauważyć – atmosfera wokół wydania tej płyty, „nowości”, raporty ze studia i w końcu wypuszczone na raz „klipy” przygłuszyły nawet komentarze powyborcze w Stanach.

MM: Czy to nie jest aż piękne z punktu widzenia marketingowców? Metallica wyda album za dekadę, ale znów rozgorzeje „bitwa” między słuchaczami-fanami, że jedni pokochają jak zawsze od początku innych tylko bardziej zdenerwuje, co nie zmienia faktu, że nie pozostają obojętni, co chyba zawsze jest najgorsze w przypadku twórcy.

DZ: No, ale w końcu przestanie to być ekscytujące…

MM: Jeszcze trochę wody w rzece upłynie, nim tak się stanie.

Przypomina Wam to coś?

DZ: Tak jak cyrki z Guns 'n’ Roses czy AC/DC i Axlem. Swoją drogą w 2017 roku ma się pożegnać Deep Purple. Ciekawe, jak to wyjdzie…

KLŚ: Pierwszy wypuszczony numer jest słaby, a oliwy do ognia dolewa jeszcze chryja z okładką. Podobna do dwóch okładek z płyt Devina Townsenda

DZ: „Google Images” nawet powiązuje te okładki. Sam utwór jest OK. Nic szczególnie złego czy dobrego.

MM: Sam symbol w sumie nic szczególnego, ale zestawienie i użycie… No cóż, pójście trochę na łatwiznę…

MP: Co do Deep Purple, to ten singlowy utwór jest przeciętny, taki na „obecnym purplowskim poziomie”, co nie zmienia faktu, że koncertowo dziadki nadal są niesamowitą atrakcją. Byłem w zeszłym roku i z chęcią wybrałbym się i w przyszłym, tym bardziej jeśli ma być to trasa pożegnalna. Nie liczę na nic spektakularnego, zresztą jak dla mnie Deep Purple od wielu lat przyzwyczaiło do płyt, które są dobre i tyle, ot co. A co do okładki, to podobny cyrk jak z „Hardwired…” i okładką Crowbar…

DZ: Mówicie o powrocie wydawniczym Metalliki i Deep Purple, a ja miałem znacznie ważniejszy dla mnie powrót w 2016 roku. Mianowicie Ignite z albumem „A War against You”, którzy nagrywają porządny album, pokazując, że wciąż są tym samym zespołem, jakim byli wiele lat wcześniej, i do tego udaje im się po raz kolejny nagrać mocne i wpadające w ucho kawałki bez zbędnej spiny.

KBP: Dla mnie ten rok ku mojemu zaskoczeniu minął pod znakiem Davida Bowiego. Naprawdę nie zdarza mi się to już często, ale słuchałem go dosłownie przez cały rok, wymiennie rozczytując się w w biografii wydanej oniegdaj przez Paula Trynkę. Z zażartością maniaka kupowałem co rusz jego starsze płyty, ale nadal mam wrażenie, że mało o nim wiem. Jego legenda stała się dla mnie muzyczną encyklopedią, a odkrywanie kart jego twórczości sprawiło mi niezwykle dużo przyjemności. Oczywiście nie byłoby tego bez magii wydawnictwa „Blackstar”, która mnie pochłonęła. Jego śmierć nie miała na to wpływu. Ten impuls wyczułem bowiem przed tym druzgocącym wydarzeniem. Siła tej płyty, która zmusiła mnie do słuchania twórczości jednego człowieka przez cały rok mówi chyba sama za siebie i chyba nie będę musiał dodawać z jakiego powodu wyląduje u mnie na miejscu pierwszym. Może nie jest zbyt spójna sama w sobie, ale to co we mnie wywołała przewyższa wszystkie inne emocje, które dotknęły mnie w tym roku za mocą muzyki. 

MP: Bowie to muzyczny kameleon, a przy tym bardzo świadomy marketingowiec, biznesmen, można by rzec, a „Blackstar” jest pięknym przypieczętowaniem tej pięknej, różnorodnej kariery. To jedna z tych płyt, do których wracam regularnie, ze względu na sam klimat, ze względu na towarzyszącą jej aurę, która sama „woła” z półki i która jest ostatecznym dowodem na jego mistrzostwo – pomijając kwestie muzyczne, wystarczy zwrócić uwagę na stronę graficzną, ascetyczną, a jakże symboliczną, tajemniczą i będącą już częścią „mitu Bowiego”. To chyba najbardziej świadczy o jego wielkości, że nawet po śmierci wciąż rządzi i rozdaje karty, skrupulatnie zaplanował całą akcję promocyjną i pozostawił dla nas, słuchaczy, jeszcze wiele tajemnic, które będziemy jeszcze długo odkrywali. Mnie jednak w jeszcze większym stopniu pochłonęła nowa płyta Iggy’ego Popa, czyli jego wieloletniego muzycznego kompana. Może dlatego, że po Iggym najzwyczajniej nie spodziewałem się już takiego albumu? Pomógł mu zdecydowanie Josh Homme, który sprawił, że ta płyta momentami brzmi jak kolejna płyta Queens of the Stone Age, ale jest to w tym przypadku kolejną zaletą tego wydawnictwa. Homme dwukrotnie stworzył brzmienie, które jest jego wizytówką, które nie sposób pomylić z żadnym innym i które jest tak cholernie unikatowe, że za każdym razem zachwyca. Pierwszy raz z Kyuss, drugi właśnie z Queens of the Stone Age. Refren i tekst „Chocolate Drops” prześladuje mnie nieustannie. Lektura „Open Up and Bleed”, również Trynki, dodatkowo wsparła mój entuzjazm.

DZ: Co do Homme’a i Iggy’ego, to była to moja pierwsza płyta tego drugiego w życiu. Kolejna osoba, z która nigdy nie było mi po drodze, a tu takie pozytywne zaskoczenie. U mnie gdzieś poza pierwszą 30-stką, ale wciąż jest to dużym wyróżnieniem w tak bogatym roku. Zgadzam się też jak najbardziej ze wszystkim, co napisałeś o Homme’ie. Ta płyta mogłaby być kolejnym albumem Queens of the Stone Age. Pewnie dlatego mi się tak bardzo podobała…

KBP: Michałowi polać za dyskurs o Bowiem! Mam takie same odczucia. Geniusz w czystej postaci. Wiem, że dzieliło go z Iggym sporo, ale jednak do niego się tak nie przekonałem. Ostatnia płyta ku smutkowi memu wielkiemu też została oddalona na razie. Kto wie, może kiedyś. Bowie nigdy też mnie wcześniej nie ruszał, a tym bardziej nie rozumiałem jego fenomenu. Dziś jestem wręcz dotknięty faktem, że „nie dotarł” do mnie wcześniej.

DZ: Ja aktualnie mam po dziurki w nosie podsumowań i ograniczania swoich ulubionych tegorocznych płyt do zamkniętych list. Rzecz ma się dla mnie tak: był to wybitny rok pod względem ilości naprawdę dobrych płyt, ale prawie żadna płyta mną jakoś specjalnie nie sponiewierała i do czasu odkrycia albumu mało znanego The Reticent nie miałem pojęcia, co wstawić na pierwsze miejsce.  KBP: The Reticent nie poświęciłem jeszcze wystarczająco czasu szczerze powiedziawszy, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przypomina mi to alternatywny wymiar twórczości Opeth/Pain Of Salvation/Fair To Midland. Wiem, że Tobie, Dawidzie, nie po drodze przede wszystkim z tymi pierwszymi Szwedami, dlatego tym bardziej dziwię się moim „obserwacjom”. DZ: Nie po drodze ostatnio tylko. DZ: Czuję się przytłoczony tą ilością dobrych płyt. Także ilością płyt, które wciąż okupują moją listę na Spotify nazwaną 2016. A już nie mogę się doczekać nowego roku, który już podsyca moje nadzieje do niesamowitych rozmiarów. W 2016 roku też skupiłem się głównie na mocniejszym brzmieniu, dlatego też czuję się nieźle pozytywnie sponiewierany. Cieszy przede wszystkim powrót Votum, którzy z nowym wokalistą odnaleźli nowy styl i są silniejsi niż wcześniej.

KBP: Ciekawym powrotem był trójkąt Levin Minnemann Rudess, o którym zresztą pisałem. Niesamowita energia, w której nie ma miejsca na liryzm, a który przebił taką na przykład konwencję Dream Theater. Z reguły nie lubię podobnej technicznej ekwilibrystki, ale im udaje się to połączyć z luźną finezją. Ponadto nie zapominajmy o przepięknych płytach Neala Morse’a oraz Marillion. Ulver też podobno niezły, ale przesłuchać nie zdążyłem. Obie formacje udowadniają, że mimo stażu pracy nadal mają jeszcze wiele do powiedzenia. Powróciła również Agnes Obel i chociaż materiał obiecujący, to jednak nie dałem mu chyba jeszcze wystarczająco czasu.

MM: Dla mnie w kategorii powrotów rok 2016 na pewno był pod znakiem zejścia się legendarnego tria SBB. Wreszcie wspólne występy (od 1994 r.) i wspólna studyjna płyta (od 1980 r.). Co do samego albumu „Za linią horyzontu”… No cóż, jestem nieobiektywny, bo cenię i kocham zespół miłością dozgonną. Jest to album dobry z zadatkami na bardzo dobry. Niby połowa utworów utrzymana w stylu takiego SBB jak sprzed ostatniej dekady, ale są i też takie smaczki, jak chociażby Suita nr 9 która brzmi tak, że mogłaby się znaleźć na którymś z albumów z lat 70. czy 80. Prog rock najwyższej klasy w starym sprawdzonym stylu.

MP: Dokładnie! Nowe SBB jest jedną z tych płyt, obok m.in. nowego Jeffa Becka, które mi umknęły, bądź inaczej – nie znalazłem czasu i pieniędzy, żeby je zdobyć i przesłuchać, a sam fakt powrotu z Piotrowskim również mnie bardzo ucieszył, chociaż co do opinii na temat nowego albumu słyszałem bardzo skrajne.

MM: Co do płyty SBB… Są tam takie zapychacze, ale w sumie nie są one jakoś wyjątkowo inne od tego, co było na „2012” czy „Blue Trance”. Ma się to trochę jak w przypadku singla Deep Purple, chociaż  poziom wirtuozerii i zgrania tych panów pomimo lat zachwyca.

DZ: Z SBB to szczerze nigdy nie miałem styczności, chociaż zawsze słyszę same dobre słowa. Z progresywnego rocka poleciłbym Thence. Mają takie szlachetne, staroszkolne brzmienie. Wydali naprawdę niezłą płytę. Zwracam też waszą uwagę na polski Georgius, który gra niespieszną, ale pięknie skomponowaną muzykę progresywną. Dawno nie słyszałem tak mało efekciarskiej muzyki. A co do efekciarstwa, to teraz słucham sobie greckiego Poem, którzy grają prog z porządnym wykopem.

MM: Dla mnie absolutnym strzałem był Fantastic Negrito. Tak dopieszczonego bluesowego i okołobluesowego albumu nie słyszałem dawno.

DZ: W bluesie pośmiertna płyta Jeffa Healey’ego mnie porwała. Coś niesamowitego. Każdy utwór to bluesowy klasyk, a do tego zagrany z takim polotem…

MM: Wszystko się zgadza. Trochę aż żal dupsko ściska, że już tego nie będzie, chyba że jakieś materiały archiwalne będą odkopywane. KBP: Ja z bluesa polecał intrygujący duet polsko-australijski Billy Neal & Jacek Korohoda Band. Nietypowo, ale naprawdę udanie.

MP: Ja od siebie dodam The Claypool LennonDelirium efemeryczny projekt, dzięki któremu odkryłem także Ghost of Saber Tooth Tiger Seana Lennona i jego dziewczyny, psychodeliczne odloty z beatlesowskim vibem.

MM: Z bluesowych wydawnictw to wspomniałbym również nową płytę The Rolling Stones. Nic nowego, ale jak zagrane. Do tego jeszcze analogowo, bez poprawek, retuszy, cyfrowego dopieszczania. Totalny spontan i jakże cudownie brzmiący krążek. Świeży i z polotem. Starsi panowie, którzy zagrali w końcu jak chcieli bez ganiania za modą. Po prostu miód.

MP: Czyli Stonesi są w stanie nagrać płytę „równą” od początku do końca?

KLŚ: W tym wypadku nie mam wątpliwości, że się im to udało.

MP: Szczerze. Z teledysku, którym promują to wydawnictwo zapamiętałem w szczególności Kirsten Stewart i pięknego Mustanga, ale prędzej czy później i tak się zainteresuję.

KLŚ: Teledysk do tej płyty to osobna sprawa i także majstersztyk moim zdaniem.

DZ: To prawda. Bardzo fajny feeling ma ten teledysk. Jednak, jeżeli chodzi o nowości, to u mnie to będzie z pewnością wspomniany The Reticent Hathcocka, który kupił mnie ciężarem i nadmiarem bolesnych emocji, co już nie raz wspominałem. Z zupełnie innej strony potraktował mnie Moon Tooth ze swoją eklektyczną mieszanką, rewelacyjnym wokalistą i starym wyjadaczem na gitarze, który odkrywa swoją drugą młodość. Black Peaks też głównie dzięki swojemu wokaliście wypłynęli na szersze wody i oczarowali swoim alternatywnym progiem. Muzyką nowoczesną i czerpiącą z proga tylko i wyłącznie muzyczną erudycję i otwartość. Black Crown Initiate z kolei królowali w mrocznej melancholii. No i jest jeszcze Anciients – coś na miarę Lamb of God, którzy połknęli zespół prog metalowy. Do odkryć dodam jeszcze Port Noir. Maynard chyba gdzieś brata zapodział, bo brzmią dość podobnie. Z kolei wokalista The Reticent ukradł barwę Aaronowi Lewisowi. Ponadto, wczoraj usłyszałem o tym, że rozpadł się francuski zespół Eths, który dopiero w tym roku poznałem i bardzo polubiłem. Intrygująca mieszanka stylów, bo oprócz black metalu, deathu i gothicu, można na płycie „Ankaa” usłyszeć zagrywki nu-metalowe.

KBP: Widzę, że wielu odkryło w tym roku niezwykle dużo nowości. Ja osobiście, paradoksalnie mimo tylu nowości, często się cofałem, przede wszystkim rozgryzając historię polskiego jazzu, toteż ciężko było mi potem wracać do teraźniejszości, ale takie wydarzenia jak płyty Haken czy Ihsahn sprowadzały mnie na ziemię. Ponadto zacząłem rozkopywać włoską progresją, która na początku wydaje się tak absurdalna jak film „Salo, czyli 120 dni Sodomy” Pasoliniego. Film do końca taki zostaje, ale muzyka jednak z czasem urzeka. Na razie bawię się jednak w archeologa. Nowości z tego światka nie znam, ale przez przypadek znalazłem dobrze aspirujący zespół Soul Secret. Ponadto, supergrupy Giraffe Tongue Orchestra dobrze się słuchało, ale biorąc pod uwagę kaliber członków nie uznałem tego za fenomen. Tego nie znalazłem również w projekcie Kaada & Patton, którzy raczej mnie na dłużej za sobą nie pociągnęli…

MP: Jeśli został już wspomniany Patton, to warto odnotować, że dołączy on do nowego projektu Dave’a Lombardo – Dead Cross i spodziewać się możemy ultrabrutalnego ciosu, jeszcze większej ekstremy niż na najbardziej odjechanych nagraniach Fantomasa. 

KBP: Panowie, a co z Opeth? Ciężka sprawa. Płyta dobra, ale w zastawieniu raczej bym ją pominął. Podobnie z PJ Harvey oraz Red Hot Chilli Peppers. Radiohead po raz kolejny się jednak udało. Gojira również mnie zmiażdżyła, ale mam wrażenie że w ogólnym rozrachunku przestali się rozwijać.. Odkryciem nazwałbym z kolei Yossi Sassi Band.

KLŚ: Opeth to jako rozczarowanie z podkreśleniem, że to najsłabsza płyta Opeth od lat i że nie powinien wchodzić do tej rzeki po raz kolejny i że chyba nie bardzo ma na siebie pan Åkerfeldt pomysł.

KBP: Albo… ma na siebie pomysłów za dużo….

KLŚ: …ale nie umie ich sprzedać? Jak ktoś gada, że rzyga growlem i bawi się w lata 70. W taki sposób, że jedna na trzy płyty jest strawna, to nie jest dobrze. Powinien odczekać kilka lat albo wrócić do cięższego grania. Zdecydowanie rozczarowanie!

KBP: Ja bym ostrożnie do tego podchodził. Mnie album nie zawiódł, chociaż do 15-stki go nie wpisałem.

Tomasz Walczak: Ja ośmielę się nawet stwierdzić, że „The Astonishing” Dream Theater nie było tak złe jak nowy album Opeth.

KBP: Åkerfeldt zdecydowanie nie powinien wracać do cięższego grania, co, nawiasem mówiąc, bardzo ceniłem swego czasu. To już jednak inna osoba, inny muzyczny charakter i w nowej odsłonie słyszę, że jest wciąż naturalny. Nie twierdzę, że płyta jest perłą, ale podchodzę do niej tak jak do Metalliki, z tym, że ta druga nie ma szansy na zaskoczenie. Åkerfeldt ciągle gdzieś się pałęta i wierzę, że wyda jeszcze cudo, które wszystkich zaskoczy. Z Dream Theater ciężko porównywać jak dla mnie… Dwie różne koncepcje. Szczerze powiedziawszy, do Opeth sięgałem częściej, ale z drugiej strony nie wiem, czy nie było to podyktowane długością materiałów. „The Astonishing” mnie wciąż odstrasza.

DZ: Mi do gustu nowa płyta Opeth nie przypadła. I to już trzecia z rzędu, ale się nie poddaję, może się uda. Nie przeszkadza mi fakt, że brzmienie zostało zmiękczone i Åkerfeldt bawi się w lata 70., ale jednak coś jest w tej muzyce dla mnie nieprzystępnego.

KLŚ: Druga w tej stylistyce była świetna, ale jak widać facet nie ma pomysłu, by to pociągnąć dalej.

DZ: Kompozycje wydają się nie płynąć, a układać się jak puzzle i trochę to wszystko bez emocji zagrane, chociaż nowa płyta jest bardzo emocjonalna lirycznie, więc trochę kuriozum dla mnie. Czemu nie można było tej fascynacji eksplorować ze Storm Corrosion? Nawet jeśli byłby to sam Åkerfeldt, miałoby to więcej sensu…

KLŚ: Jak się zastanowić i przyrównać do trzeciej nowe wydawnictwo Opeth to masz zdecydowanie rację.

KBP: Według mnie Opeth kreuje multum emocji, ale lider lubi chyba zbyt dużo alegorii i nie są przez nas bezpośrednio odbierane. Storm Corrosion było jeszcze bardziej mistyczne i faktycznie – lepsze. Może tego Wam brakuje? Postawienia kropki nad i? A może to właśnie ciąży Åkerfeldtowi, że stara się się jednak na przekór zapowiedziom ukłonić wobec fanów i nie do końca przedstawia swoją wizję muzyki?

MM: Dla mnie Opeth to płyta poprawna. Dobrze się słucha, ale od paru miesięcy już do niej nie wracałem, więc zgodzę się, że to jeden ze słabszych materiałów nagranych pod nazwą Opeth…

DZ: Każdy artysta ma prawo się zmieniać jak mu się żywnie podoba i jest to dobre. To nie fani powinni dyktować zespołom, jak grać. Stracilibyśmy na tym bardzo wiele, gdyby przyszło nam żyć w takim świecie. Mówiąc o zmianach i zawodach, zawsze kibicowałemComie, mimo wszechobecnej nienawiści wobec załogi Roguca, ale „2005 YU55” mnie przerosło.

KLŚ: Zgroza i porażka.

DZ: Na tej płycie zwyczajnie za wiele dzieje się lirycznie, a śpiewania tu już prawie zero. Co jak co, ale Roguc ma naprawdę dobry głos, co słychać szczególnie na koncertach, a tu nagle takie coś… Owszem, znalazłem na tej płycie naprawdę ciekawe kompozycje, świeże i ekscytujące, ale też zakopane w lirycznej magmie.

MM: Dokładnie… Nie słychać tego co jeszcze parę lat temu

DZ: Ja już parę lat ich nie widziałem, ale miał facet możliwości.

MM: Na koncertach też mordęga ostatnio.

DZ: No to zostanę w moim idealnym świecie.

KLŚ: Dwie pierwsze płyty pozostają najlepsze.

DZ: „Hipertrofia” to też świetna płyta i udane eksperymenty. Owszem, możnaby skrócić tu i ówdzie, ale jest o niebo lepsza od „2005 YU55”.

MM: Ostatnie lata i jego występy na żywo to raczej równia pochyła i piszę to ze smutkiem, bo ma chłop kawał głosu i potrafił ryknąć, ale koncertowo coraz słabiej. Nowa Coma, powtórzę się, bo już o tym kiedyś pisałem, jeśli album byłby sygnowany samym nazwiskiem Roguckiego, nie otrzymałby takich skrajnych ocen, bo idealnie wpasowuje się w to, co Rogucki robi solo. Muzycznie ciekawe wypady są, parę melodii jest chwytliwych i widać, że sam zespół świetnie się czuje; rozwinął się i jest w stanie eksplorować i szukać swoich nowych przestrzeni. Jeśli jednak chodzi o śpiew, to jak któryś z szanownych kolegów zauważył, jest tam śpiewu jak na lekarstwo, więc rozczarowanie jak najbardziej…

KBP: Mi o Comie ciężko się nawet wypowiadać, bo na płycie zawarte jest chyba całe możliwe słownictwo. Pan Miodek złapałby się jednak za głowę, biorąc pod uwagę niektóre konstrukcje. Roguc zawsze lubował się w absurdzie, ale płytę przełknąłem tylko raz. Zdecydowanie przeintelektualizowana, a to wszystko w jakiejś melodeklamacyjnej manierze, która najzwyczajniej drażni.

KLŚ: Znacznie lepiej wypadł numer, który Roguc zaśpiewał z tekstów nadesłanych przez fanów…

DZ: Widziałem to. Trafione w samo sedno, ale wokalnie nie domagał tam trochę.

Zachary Mosakowski: Panowie! Uwaga! W dalszej części tekstu znajdą się brzydkie słowa, i w ogóle… Jak, do ciężkiego chuja, można wśród tak pięknie brzmiących instrumentalistów hodować taki czyrak w postaci Roguca? Już nie wspomnę o tym, że samo „roguc” brzmi jak nazwa jakiejś choroby dermatologicznej („Roguc mi się zrobił na pięcie i uwiera mnie but”). Ten facet to jest mistrzem świata w waleniu ściemy! Co on zrobił ze swoim warsztatem i tekstami? Mam wrażenie, że od pierwszej płyty testował słuchaczy, ile idiotyzmów i bon-motów może wpompować na materiał, za który będą płacić. O ile na poprzednich płytach to były wersy, o tyle teraz to są całe piosenki. Tragedia!  Hybryda nadekspresyjnego aktora z podprzeciętnym częstochowskim wierszokletą, egzaltowanym do granic kosmosu i okolic. W momencie, kiedy tylko usłyszałem „Lipiec” z promo i tekst o „pięknie ślepej kiszki”, to stwierdziłem: siostro, wieziemy na OIOM.

MP: Ja się nie chciałem w wątku Comy udzielać, ale Zachary… „wyjąłeś mi to spod klawiatury”! Idealny opis Roguckiego, który sam próbowałbym wyartykułować właśnie w ten sposób, z tą różnicą, że ja w ogóle nie rozumiem fenomenu – jeśli można mówić tutaj o takim zjawisku? Coma zawsze była dla mnie wtórna, odtwórcza i nudna, a wrażenie to potęgowało i potęguje coraz bardziej grafomaństwo i irytująca maniera Roguckiego. Z całym szacunkiem, dla tych, którzy jednak choć odrobinę sympatyzują z tą kapelą, dla mnie zawsze najlepszym podsumowaniem Comy był złośliwy dowcip tej treści: „Dlaczego na koncertach Comy na scenę nie lecą staniki? Bo fanki nie mają jeszcze cycków”. Przepraszam…

DZ: Jedynym plusem nowej płyty jest to, że, paradoksalnie, muzycy musząc się podporządkować tekstom „Roguca”, odkryli w tych ograniczeniach wolność artystyczną i wyszli poza swoją strefę komfortu. Jest na tym krążku dużo świeżości muzycznej, ale niestety treść zabiła artyzm. Piotrek zawsze mówił, że gdyby musiał wybrać, wybrałby bycie aktorem, ale dość już o Comie, bo niechęć mogłaby wypełnić Basen Narodowy. Rok był bogaty i w rozczarowania i niezrozumiałe rzeczy. Na szczęście zdarzyło się też dużo dobrego, co sprawia, że warto żyć, słuchać i odkrywać.

MP: Jeśli chodzi o nasze polskie podwórko…. Ja po raz kolejny chylę czoło przed Zalewskim, chociaż tutaj takiego zaskoczenia nie było. Co prawda miałem pewne obawy, ale „Złoto” godnie zastąpiło „Zeliga”, chociaż właściwie to złe określenie, bo „Zeliga” ciężko w moim przekonaniu „zastąpić”. Miło zaskoczyła mnie także płyta „Breaking Habits” projektu Meller Gołyźniak Duda, za którą zabrałem się właściwie za sprawą recenzji redakcyjnego kolegi. Naprawdę czuć w tym wszystkim improwizacyjną swobodę, a klimat nieskrępowanego niczym grania na setkę tylko dodaje temu wszystkiemu uroku. Fragmenty instrumentalne i te długie jammy z pogranicza space rocka i progresji mają w sobie niemal mantryczną moc. Nadal uważam, że Duda jako wokalista jest bardzo przeciętny, ale to trio gra jak świetnie zgrany zespół, a przecież nagrania były bardzo rozwleczone w czasie i raczej nie ma tu mowy o wielkim próbowaniu. Wyszło jednak z tego wszystkiego coś, czemu nie da się zaprzeczyć profesjonalizm.

DZ: Michale, „Breaking Habits” to moja polska płyta roku, choć Zalewski był blisko.

KBP: Ta płyta bawi właśnie swoją frywolnością. Jest w tym niezaprzeczalnie istotna swoboda, która czaruje. Właściwie nie aranżacje sensu stricto, ale właśnie ta wolność i nieskrępowanie. Zdecydowanie warte odnotowania.  

MM: O tak! Świetna płyta, chociaż ja pochwalę ponownie Thy Worshiper i ich „Klechdy”, bo to album, który ładnie namieszał swego czasu, a ja z chęcią do niego powracam. Odniosę się też do tego, co pisaliście o Krzysztofie Zalewskim, po czasie płyty zaczynają do mnie trafiać i tak jak ciągle jawił mi się on jako gość z Idola w skórze nabitej ćwiekami, tak teraz jestem pełen szacunku i podziwu do tego, co robi i w którą muzyczną drogę zaszedł. Z pozytywnych zaskoczeń dorzucę także najnowsze pełne wydawnictwo Furii „Księżyc milczy luty”, Nihil i spółka znów przechodzą siebie i już dawno nie dają się sklasyfikować jako zespół black metalowy czy post black metalowy, eksplorują różne szalone dźwięki, które otaczają aurą tajemniczości, do tego, co ciekawe, występując na wspólnej trasie z Mayhem i Watain w kraju bardziej interesowali zebraną publiczność niż te mega gwiazdy ze Skandynawii. No i z rzeczy ciekawych, które mnie korcą, by sprawdzić, a jeszcze nie miałem czasu, to płyta „Psi” Eldo, która ukazała się kilka tygodni temu

DZ: Gdyby nie ty, to klechdowa uczta by mnie ominęła, więc dzięki.

KLŚ: Klechdy to w ogóle mistrzostwo świata jest. Nie tylko na skalę naszego kraju, ale też w ogólnym rozrachunku. Wcale mnie nie zdziwiło, gdy Spotify stwierdził, że najczęściej słuchanym zespołem i płytą w minionym roku był właśnie Thy Worshiper i „Klechdy” – właściwie cała lista według serwisu składała się niemal wyłącznie z numerów tegoż. Przypadek? Nie sądzę! 

MP: Ja natomiast chciałbym zwrócić uwagę na nową Brodkę. Według mnie nagrała świetny materiał, który dał jej tyle samo nowych słuchaczy co pozbawił starych, zwolenników bardziej piosenkowych form. A tymczasem na „Clashes” Brodka w towarzystwie wspomnianego już wyżej Zalewskiego (klawisze, chórki) pojawia się raz z gitarą, raz przy syntezatorze, raz grając na basie i proponuje mieszankę elektronicznej psychodelii, w vintage’owych barwach wspartych nowym wizerunkiem. Chcę również zaznaczyć, że moja pozytywna ocena nie jest uzależniona od tego, że kocham się w niej od występu w Idolu.

DZ: Mi z kolei bardzo się spodobała nowa płyta Julii Marcell. Kiedy Peszek trochę zbyt nudzi muzycznie jednorodnym kierunkiem stylistycznym na nowym krążku, ale wciąż serwuje trafne i przewrotne teksty, Julia łączy i świetne teksty, i różnorodną, ciekawą muzykę. Bardzo dobrze, że nie rządzi tu głównie elektronika, a żywe brzmienie tak jak to było na poprzednim wydawnictwie. No i „Tarantino” to naprawdę genialne otwarcie.

MM: O Marii Peszek i „Karabinie” dyskutowaliśmy chyba przy okazji poprzednich „Rozmów w amoku”, więc raczej nie ma co rozwijać tego wątku, ale płyta Julii Marcell, zgadzam się w pełni z Dawidem, świetnie brzmi, dobre teksty, płyta jest interesująca, nie nudzi się, więc jak najbardziej warta jest wspomnienia i dołączenia do wydawnictw, które nie rozczarowały. A co do otwarcia, tak jest świetne, ale dla mnie najbardziej przemawia „Andrew”, ten fragment smyczkowy na końcu oraz sam tekst, kolejny zresztą dotykający codzienności zawsze mną wzrusza.

DZ: Nie zapominajmy też o Sorry Boys, płyta wyszła późno, więc łatwo przeoczyć. Zespół przeszedł interesującą ewolucję, czy może to już rewolucja? Płyta jest bardzo różnorodna, ale spójna. Nie drażni nawet skakanie po piosenkach po polsku i po angielsku. Nawet udaję im się sprawić, że kurpiowski śpiew jest w stanie trafić do umysłów masowych słuchaczy i wpaść w ucho. No i jeszcze tylko wspomnęBlindeadi zamilknę na wieki. Czy wciąż ktoś liczy na powrót do ciężkiej muzyki? Chyba z nowym wokalistą nie ma na to szans, ale mi to nie przeszkadza. Blindead rozwija się w dobrym kierunku i nie popełnia złych albumów. „Ascension” było dla mnie sporą przeprawą, bo niełatwo się w tę płytę wgryźć, wokal w jednym utworze mnie zachwyca, w innym pozostawia zimnym. Już pierwszy singiel mnie zmartwił, bo był trochę bez energii. Okazało się jednak, że trzeba słuchać w całości, żeby docenić. Takie płyty lubię najbardziej, które działają jako całość. Nie umieszczę tej płyty w pierwszej trójce zespołu, ale o zawodzie też nie ma mowy. Panowie mieli trudne zadanie po odejściu wokalisty i według mnie podołali.

MM: Co do Blindead zgodzę się z Dawidem album poprawny/dobry, nie wybitny, ale to zapewne początek nowego kierunku i drogi, która zespół obrał i którą będzie podążał. Album jako całość broni się właśnie na takim poziomie, słuchając pojedynczo kawałków jest taki trochę bez tego czegoś, ale koniec końców zespół lubię i przyglądać się będę, jak będą sobie radzić na następnych wydawnictwach.

MP: Wyjdźmy w świat. Trent Reznor wypuścił hałaśliwe „Burning Bright”, zwiastujące nową EP-kę Nine Inch Nails, która ma się ukazać jeszcze przed końcem roku. To także artysta, z którym trzeba się liczyć i po którym można się spodziewać właściwie wszystkiego. „Burning Bright” jest duszne, niespokojne i intrygujące. Mimo iż nie jestem wielkim fanem Nine Inch Nails, to nie ukrywam, że czekam na efekt finalny. 

KLŚ: EP-ka Nine Inch Nails się już ukazała. Taki przekrój po twórczości z przewagą na okres „The Fragile” oraz „Downward Spiral”

MP: Faktycznie, nie wiem jakim cudem mi to umknęło 

KLŚ: Premiera dzień po dniu może zostać niezauważona. Warto zaznaczyć, że w przyszłym roku na fanów Reznora czeka jeszcze jedna nowa płyta, a przynajmniej w pewnym sensie. Zostanie bowiem wydana pełna sesja instrumentalna z „The Fragile” z utworami, które nie były wtedy wydane.

DZ: Muszę się w końcu do niej zabrać, ale wiadomo, to tylko przedsmak.

ZM: Ja jestem bardzo poruszony tym, co dzieje się w świecie punk rocka. Green Day porzucił stadion i wszedł do garażu! Singiel „Bang!” to strzał w dziesiątkę. Bardzo pozytywnie zaskoczył mnie zespół Billy Talent i „Afraid of Heights”.

DZ: Solidna płyta, ale to u nich nic nowego raczej. A jak się zapatrujecie na nowe dzieło Avenged Sevenfold? Cieszy, że zespół powrócił do odważniejszego grania, że podejmuje ryzyko. Najwidoczniej potrzebowali takiego „jaki zespół teraz udajemy” albumu. Problem w tym, że poszczególne elementy do mnie trafiają i podoba mi się powzięty kierunek, ale muzyka nie porywa. Dłuży się i jakoś nie chce ze mną zostać, nie zachęca do kolejnych spotkań. No i nie omijajmy nowego albumu Korn, bo jak dla mnie to ich najlepsze dokonanie od wielu lat. Zwłaszcza wokalnie płyta wypada bardzo dobrze, Davis growluje, skatuje i krzyczy z wielką pasją. Brakowało mi takiej różnorodności. Dodatkowo mnóstwo tu naprawdę mocnych melodii.

KBP: Korn u mnie niestety w kolejce jeszcze. Ze swojej strony pragnę jeszcze wspomnieć o jazzie! Mamy nową Esperanza Spalding, o której po prostu nie wypada nie wspomnieć przecież. Niesamowity warsztat wokalny. Dawno nikt nie zrobił na mnie takiego wrażenia pod tym względem. Black String zaskoczył mnie nową wizją folku w muzyce współczesnej. Dewa Budjana ze swoim „Zentuary” dał kolejny popis orientalnej wrażliwości w rocku. Poznałem również bardzo przyjemne podejście w jazzowej alternatywie za sprawą Coreya Kinga. Jeśli chodzi o fortepian, to nie ma nikogo bardziej ambiwalentnego jak Hiromi Uehara, która może poprzeczki nie podnosi, ale najnowszy płyta „Sparks” robi swoje! John Scofield wydał kolejne ciekawe wydawnictwo, podobnie jak Oddarrang, któremu kibicuję od samych początków. Slowly Rolling Camera z tej samej stajni niesie ciarki. Z Polski należy z pewnością śledzić poczynania Macieja Fortuny, Alicji Serowik, Piotra Scholza oraz takich zespołów jak Payoff oraz Maciek Wojcieszuk Quintet, które z pewnością w najbliższych latach wybiją się jeszcze wyżej. Klasę po raz kolejny udowodnił również Adam Bałdych z Helge Lien Trio. Wymieniać można naprawdę sporo… DZ: To pocisnąłeś ładną listę. Potwierdzam Slowly Rolling Camera. Zabierałem się za nich od roku i wreszcie się udało. Wysoka półka. Z okołojazzowych rzeczy chciałbym wyróżnić SVIN, bo to zdecydowanie jedna z ciekawszych rzeczy, jakie przyszło mi w tym roku recenzować.

MP: A co z kolejnym rokiem? Ja z nadzieją czekam na zapowiadane albumy Soundgarden oraz wieści dotyczące Temple of the Dog – czy może jednak będzie z tej „reaktywacji” coś więcej? Bardzo uradowała mnie także wiadomość o powrocie Live w składzie z Edem Kowalczykiem. Jeśli chodzi zaś o albumy, to nie jest tajemnicą, że zawsze zostaję trochę z tyłu z nowościami i wiele rzeczy nie zdążyłem przesłuchać, bo zasłuchany jestem nieustannie w starociach, nie mniej jednak udało mi się znaleźć 15 albumów, które w tym roku zrobiły na mnie pozytywne bądź bardzo pozytywne wrażenie.

KBP: Ja dodałbym jeszcze koniecznie Pain of Salvation oraz Black Country Communion. Oni nigdy nie zawodzą.  MP: O tak! Black Country Communion, wreszcie, Panowie, wreszcie! Hughes dał ostatnio do zrozumienia, że wciąż ma siły i ochotę, aby ostro przyłoić, a i Bonamassa nie próżnuje. DZ: A więc zacieramy ręce na kolejny rok!

PODSUMOWANIE

1. David Bowie  Blackstar

Konrad Beniamin Puławski:

2. The Neal Morse Band The Similitude of a Dream

3. Haken – Affinity

4. Radiohead – A Moon Shaped Pool

6. IhsahnArktis

5. Dewa Budjana Zentuary

7. Oddarrang Agartha

8. The Last Shadow Puppets Everything You’ve Come To Expect

9. Marillion – F.E.A.R.

10. Levin Minnemann Rudess – From the Law Offices of Levin Minnemann Rudess

11. Niechęć Niechęć

12. Meller Gołyźniak Duda  Breaking Habits

13. Giraffe Tongue Orchestra  Broken Lines 

14. Yossi Sassi Band – Roots and Roads

15.Maciek Wojcieszuk Quintet– MWQ

1. The ReticentOn the Eve of a Goodbye

Dawid Zielonka:

2.Kristoffer GildenlöwThe Rain

3. Thrice – To Be Everywhere Is to Be Nowhere

4. Ihsahn Arktis.

5. The Black Queen Fever Daydream

6. BanksThe Altar

7. Meller Gołyźniak DudaBreaking Habits

8. Krzysztof Zalewski Złoto

9. Emma Ruth Rundle – Marked for Death

10. Deftones Gore

11. Wild Beasts Boy King

12. Blindead – Ascension

13. Oceans of SlumberWinter

14. HelhorseHelhorse

15. Sorry Boys Roma

1. Organek – Czarna Madonna

Marcin Maryniak:

2. Fantastic NegritoThe Last Days Of Oakland

3. CommonBlack America Again

4. Alicia Keys – Here

5. David Bowie Blackstar

6. Spiral – Bullets

7. Furia – Księżyc milczy luty

8. Łona i Webber Nawiasem mówiąc

9. Yossi Sassi Band Roots and Roads

10. Alcest Kodama 11. Kult Wstyd 12. A Tribe Called QuestWe got it from here… Thank You 4 Your service 13. GojiraMagma 14. MonoRequiem from hell 15. Julia Marcell Proxy

1. Haken – Affinity

Krzysztof “Lupus” Śmiglak:

2. PeripheryII: Select Difficulty

3. Meller Gołyźniak Duda Breaking Habits

4.Ihsahn Arktis

5. Thy WorshiperKlechdy

6. The Rollling StonesBlue & Lonesome

7. Dinosaur Jr. Give A Glimpse Of What Yer Not

8. Votum :Ktonik:

9. Seven Impale – Contrapasso

10. Diamond Head Diamond Head

11. KhromaStasis

12. DeftonesGore

13. VektorTerminal Redux

14. MegadethDystopia

15. Primal FearRulebreaker

1. Iggy Pop – Post Pop Depression

Michał Pick:

2.Claypool, Lennon Delirium Monolith of Phobos

3. David Bowie Blackstar

4. Krzysztof Zalewski – Złoto

5. Nick Cave & the Bad Seeds – Skeleton Tree

6. Rival Sons- Hollow Bones

7. Melvins – Basses Loaded

8. Meller, Gołyźniak, Duda Breaking Habits

9. Organek – Czarna Madonna

10. Kansas Prelude Implicit 11. Blues Pills – Lady in Gold 12. Death Angel – The Evil Divide 13. TestamentBrotherhood of the Snakes 14. SantanaIV 15. BrodkaClashes

W co najmniej dwóch zestawieniach pokrywa się aż 7 pozycji:

Meller Gołyźniak DudaBreaking Habits (4) David BowieBlackstar (3) IhsahnArktis (3) Organek Czarna Madonna (2) Krzysztof Zalewski – Złoto (2) Yossi Sassi BandRoots and Roads (2) Deftones Gore (2) Czy są w nich Wasze typy?