Rusty Pacemaker – Ruins

★★★★★★☆☆☆☆

 1. Ruins 2. Made of Lies 3. Ocean of Life 4. The Game 5. Night Angel 6. Candlemess 7. Forever 8. Matter Over Mind 9. Knowing 10. Pillow of Silence 

SKŁAD: Rusty Hessel – wokale, gitara elektryczna, gitara basowa, fortepian; Franz Löchinger – perkusja; Lady K – wokale

PRODUKCJA: Rusty Hessel – White Studio

WYDANIE: 22 maja 2015 – Solanum Records www.rustypacemaker.com

Przychodzi taka płyta bez zapowiedzi do redakcji z samej Austrii. Zapakowana w burą kopertę. Po otwarciu na okładce ukazuje się leżący na chodniku martwy ptak, którego okala mroczna czerń, szarość. Leży taki album na biurku i zerka co rusz swoją tajemniczą zawartością, którą jednak miło odpychać, zostawić tę tajemnicę i przyjemność poznania na później. W końcu jednak nadszedł ten dzień, w którym płyta trafiła do odtwarzacza. 

W mgnieniu oka byłem już zagarnięty szponami katastrofizmu i jak się okazało apokaliptycznej atmosfery całego krążka. Gęstość intrygi, jaką mi zapewniła wcześniej ta płyta, wystarczająco wypełniła moje oczekiwania. Płyta potwierdziła swoją zawartością muzykę niejednoznaczną i mocno zaskakującą. Nieraz kusi nasze uszy pieszczotliwą gitarą melodyczną, a zaraz migli się wibrującą w około melancholią wygłaskaną gotyckim szlifem lat 80. i 90. oraz doom metalem. Całości towarzyszą ciepłe wokale Rusty Hessela, który, jak się okazuje, wydał tę płytę jako solista. Płynie on na tym albumie z prądem emocji ukazujących piękno ciemnych rejonów muzyki, które chociaż nie są przeznaczone mainstreamowym gustom, to takich właśnie ludzi jak ja potrafią zaciekawić…

Ruins to początek albumu i wielu na początku będzie nieco zdezorientowanych, tym bardziej że sama kompozycja podzielona jest na wyraźne dwie części różniące się znacząco ich tempem. W moim mniemaniu wprowadzone zostało to chyba na wyrost i niepotrzebnie, bo przy pozostałych kompozycjach takiego odczucia przerostu nie miałem i wszystko brzmiało bardziej naturalnie. Bez jednej z tych części utwór stanowiłby niezłe „intro”. Potwierdza to więc pewną niestabilność projektu, ale i „schizofreniczną” konwencję, którą udało się podtrzymać przez niemalże cały album. Pierwszy numer podkreśla to w szczególności enigmatycznymi gwizdami.

Made of Lies wypiera na powierzchnię wściekłość i energię wokalu konfrontującego się z dynamicznymi rytmami i szybkimi riffami. Zahacza to nieco o pogranicze post punku i specyficzną manierę produkcji brzmienia takich formacji, jak Type O Negative, „przebojowości” Paradise Lost czy energii The Sisters Of Mercy, aby w innych utworach ponieść się inspiracjom np. Tiamatu. Bez wątpienia jeden z lepszych utworów na tym albumie. Porywający odlot wspomnianej dynamiki, który mierzi kolejny quasi-balladowy Oceans of Life. To z kolei sugestywna i mocno harmonijna kompozycja, która rzuca na pal poetyckie cienie muzycznej drapieżności podpartej filigranowym żeńskim wokalem. Taki duet skojarzył mi się poniekąd z gotyckim projektem niemieckiej grupy Lacrimosa.

Muzyka prezentuje czarujące jak na taką konwencję obrazy nostalgii. Metaliczny poklask mieni się jednak często z ognistą siecią klasyki melodyjnego metalu w The Game, którego ambicje podkreślają oryginalne linie melodyczne wokali oraz ich skalę, acz skromne elementy solowego instrumentarium. Tych pierwszych zdecydowanie brakuje mi jednak bardziej na pozostałych kompozycjach z całej płyty. Utwór ten rozmywa się między intensywną warstwą rygorystycznej surowizny i delikatnych depresyjnych liryk na tle „brutalnych” kulminacji aranżu.

W Night Angel na pierwszym planie znajdziemy uwodzicielski fortepian, który powolnym tempem gładzi monochromatyczny styl wokalisty, ponownie podparty urzekającym głosem Lady K. Jej wokal zawsze wprowadza w kompozycje tego muzyka charakterystyczne wrażenia mesmerycznej świeżości i szkoda, że tak rzadko pojawia się on na tym wydawnictwie, bowiem dodaje niesamowitej eterycznej atmosfery i swoistej elegancji. Candlemess to zaś odpowiedź na koncepcję poprzednika bez wprowadzonego wcześniej oniryzmu, a za punkt docelowy przelano perkusyjny punktualizm i bezpardonowe szczepy rytualnych riffów, ciekawie bawiąc się jednak – wciąż można to tak nazwać – senną atmosferą utworu. 

Forever przynosi nam zaś akustyczne hulaszcze. Wyraźny urok instrumentalnego minimalizmu i wokalnej bezbłędności czynią ten utwór skromnym, ale bardzo w swym przekazie zdecydowanym. Szkoda jednak, że jest to zaledwie „przerywnik” i nie wyprowadzono z tego bardziej rozwiniętego aranżu, tak jak dzieje się to w przypadku przedostatniego Knowing z ciekawą grą nastrojów, gdzie z „urokliwej” melodii powstaje grobowy hymn rocka i metalu.

Matter Over Mind to dla mnie kompozycja mocno intrygująca. W chwale swojej brzmieniowej mocy spiętrza tu duszną atmosferę wyraźnie kontrastujący wokal, który tą harmonijną niesubordynacją zwraca na siebie szczególną uwagę. To również świetne potwierdzenie prawidłowo zaaranżowanych tekstur brzmienia, które wyraźnie stawiają na mocną oraz intrygującą różnorodność. Uporczywie surowy klimat łamie się na lotnych i melodyjnych riffach, eksplodując co jakiś czas swoim brakiem pasywności i kompletnej aranżacyjnej wolności. Łatwo tu też z drugiej strony o pewną mechaniczność brzmienia wybrakowanego w swej organice i przynależności poszczególnych dźwięków. Lubię jednak taki typ nieprzewidywalności, który mimo drastycznych różnic prezentuje sobą jednolity muzyczny byt, który daje wyraźną przyjemność swoimi niespodziewanymi zmianami rozwoju struktury całej kompozycji, acz nie zawsze się to jednak udaje. Lider sprytnie wykorzystuje poszczególne warstwy kompozycji, aby stworzyć z niej dynamiczny dyliżans aranżu.

Z tego też samego względu album „Ruins” z pewnością podzieli słuchaczy na zwolenników i wątpiących przeciwników. Instrumentalnie wykazują się nie tyle wygórowanie techniczną, co pomysłową aranżacją. Wokale zaś pomimo pewnej monotonii, która nieraz daje się we znaki, zabija ją swą oryginalną barwą, która jednak często jest na wyrost „komputeryzowana”. Czułem się więc nieco tym elementem oszukany. Do aklimatyzacji z pewnością potrzeba sporo czasu. Muzyka jest jednak bardzo w swojej postaci charyzmatyczna i pomimo ciężaru atmosfery niewątpliwie magnetyzuje pole między muzyką a słuchaczem. Teraz tylko pytanie, jakim jesteśmy w tym polu biegunem? Jednych odepchnie – drugich przyciągnie…

Muszę przyznać, że jest coś w tym muzyku, którego płytę przecież tak wielokrotnie maglowałem, bo to istne świadectwo eksperymentów, z tym że może jest ich za dużo, aby łatwo strawić i pojąć całą koncepcję naraz. Na progresję raczej to kierowane nie jest i lepiej, żeby jednak do aranżu podejść z większym dystansem do swoich umiejętności, których nota bene nie brakuje, bo pomysły wyraźnie nie są tu problemem, ale ich scalenie w jedną całość, która często traci przez to swoją konspiracyjność, którą we mnie ten album tak na początku wywołał, a okazał się produktem muzycznie nieco przeintelektualizowanym, zwłaszcza ze względu na dość ekstrawertyczne wypieszczenie brzmienia. Rusty H. śpiewa na początku: (…) brick by brick we’re building a ruin, brick by brick a building is ruined, stone by stone we’re falling apart (…). Ja kompletną ruiną bym tego jednak nie nazwał. Pamiętajmy, że prawie wszystko można odrestaurować.