Scylla – The Year Of The Void

1. Rebirth 2. Time to Run 3. Graveyard 4. Shadow of a Man 5. Farewell 6. Void 7. Shackled 8. Let’s Have a Shot 9. The Final Reckoning 10. Confrontier 11. Take the Helm 12. What Makes Us Human 13. Head Like a Hole

SKŁAD: Mariusz Kurpiewski – wokal; Paweł Halec – gitara; Waldemar Jędruszak – gitara; Mariusz Migała – bas; Piotr Wiechnik – perkusja

WYDANIE: 10 października 2015 – Scylla/Aesthetic Audio

www.scylla-metal.pl

Od zawsze miałem do wszelkich odmian metalu podejście niezwykle wybredne. Zawsze istniał u mnie jakiś archetyp, zestaw cech, wzorców, do których podstawiałem każdą płytę z tego gatunku, której słuchałem, i sprawdzałem zgodność z moimi upodobaniami. Po takiej selekcji często odpadała większość materiału, a zostawały swoiste „rodzynki”. Wychodzę bowiem z założenia, że twórczość metalowa to materia, w której łatwo o ekstrema – nietrudno o stworzenie czegoś, co zamiast zachwycać, może śmieszyć przesadą, zawodzić wtórnością albo choć świetne technicznie, być po prostu niestrawne dla słuchacza. Dlatego też, kiedy do recenzji otrzymałem nową płytę szczecińskiej Scylli, bałem się, że będę w swoim tekście musiał odbyć podróż między (nomen omen) Scyllą swojego własnego spojrzenia na gatunek a Charybdą dziennikarskiej rzetelności. Jakżeż płonne okazały się moje obawy!

The Year of The Void to drugi album pięcioosobowego kolektywu ze Szczecina, po Pestilence, War, Famine and Death wydanym w 2012 roku. Panowie, jak sami piszą, łączą w zespole różne osobowości i fascynacje muzyczne, a ich celem podczas formowania się kapeli była otwartość na różne nurty w obrębie gatunku. Jak to wyszło w praktyce? Już od pierwszych dźwięków ma się pewność, że nie obcujemy tu z przypadkowymi gośćmi, którzy wyszli z pokoju z plakatem Slayera na drzwiach i spotkali się w garażu, żeby powydzierać buzię i zerwać parę strun. Otwierający album Rebirth to po prostu zawodowy, profesjonalny metal z najwyższej półki. Cicha, ale z wściekłością cedzona przez zęby melorecytacja Mariusza Kurpiewskiego, podręcznikowo siarczyste gitary, po czym przejście do pierwszorzędnego growlu, dla którego tłem są perkusyjne blasty i rąbiące riffy. Mistrzostwo! Wokalista świetnie operuje tutaj na zmianę czystym i gardłowym wokalem, raz brzmi trochę jak Corey Taylor ze Slipknot, to znowu growluje niczym Peter z rodzimego Vadera. Właściwy człowiek na właściwym miejscu! Uwagę zwraca również wanitatywny, posępny w swojej wymowie tekst, który świetnie koresponduje z warstwą muzyczną i nadaje całości przemyślanie pesymistycznego wyrazu.

Im dalej, tym lepiej. Time to Run poraża ciężarem i agresywnością, Graveyard natomiast doskonałą pulsacją w zwrotkach i orientalizującymi motywami gitarowymi oraz subtelnie i umiejętnie użytą elektroniką. W tej kwestii zespół bardzo przypomina mi szwajcarski Samael; podobnie jak u Vorpha i kolegów, u Scylli te elektroniczne momenty dodają bardzo dużo „powietrza” i przestrzeni do gęstych, nasyconych przesterami zagrywek i perkusyjnej kanonady. Po świetnie rozpędzonym Shadow of a Man następuje jeden z moich ulubionych numerów na płycie, czyli Farewell. Wokal jest tu jeszcze bardziej wściekły, ale jednocześnie emocjonalny, a ostatnia minuta utworu doskonale dramatyczna – zespołowi udało się świetnie zbudować nastrój. Instrumentalny Void to dobre preludium dla pobrzmiewającego trochę „slipknotową” rytmiką The Shackled, a Let’s Have a Shot to ekstraklasa pod względem niepokojącego klimatu, spotęgowanego przestrzennymi, elektronicznymi wstawkami. Kawałki zaś takie, jak The Final Reckoning, Confrontier czy Take the Helm zapełnią z pewnością nie jeden mosh pit na koncertach. Jest naprawdę czadowo i zespół ani na chwilę w nich nie zwalnia. Kończące płytę What Makes Us Human z industrialną melodyką i Head Like a Hole, cover Nine Inch Nails, to już wisienki na przysłowiowym torcie.

W całej rozciągłości i z pełną odpowiedzialnością muszę powiedzieć, że The Year of The Void to według mnie naprawdę świetny album, zasługujący na postawienie Scylli pośród klasyków rodzimego heavy metalu. Jest świetnie wyprodukowany, przemyślanie skomponowany i bardzo atrakcyjnie wydany. Teksty napisane są prostą, ale dosadną angielszczyzną, nie ma w nich piekła, demonów, rycerzy, wikingów, a zwykłe ludzkie emocje. Członkowie zespołu prezentują naprawdę wysoki poziom umiejętności technicznych, cała płyta jest bardzo sprawnie zagrana i nie ma na niej częstego dla ekstremalnego metalu taniego efekciarstwa – zawsze podkreślam, że nie trzeba grać solówek tappingiem z prędkością dwustu kilometrów na godzinę, żeby pokazać muzyczny kunszt. Jedyną wadą albumu jest chyba tylko to, że za szybko się kończy.

Scylla, jako zespół dość młody stażem, na tej płycie zdradza też bardzo chlubną cechę, a jest nią wyczuwalna niewymuszoność. Często młode zespoły z metalowego undergroundu starają się od razu znaleźć szufladkę dla swojej twórczości, rozwijać się według wytycznych swojego założonego stylu, po czym popadają w totalny epigonizm, z którego nie potrafią wybrnąć. Słuchając płyty, mam wrażenie, że Scylla gra tak, jak czuje, nie przejmując się konwenansami. Wielki plus. 

Mam cichą nadzieję, że za niedługi czas obok „vaderowego” Olsztyna i „behemothowego” Gdańska, będziemy na ekstremalno-heavy-metalowej mapie Polski mieli też „scyllowy” Szczecin. Chłopaki na to na pewno zasługują, bo zrobili kawał szatańsko dobrej roboty!