Sekt? Korrekt! – czyli 10 niemieckich albumów, których trzeba posłuchać

Z czym w pierwszej kolejności kojarzą się Niemcy? Volkswagen, BMW, Audi, Mercedes? Dokładność i ordnung? Oktoberfest? Całusy Breżniewa i Honeckera?

Nasz potężny gospodarczo sąsiad rzeczywiście słynie z wysokiej jakości eksportowanych przez siebie dóbr i wytworów różnorakich gałęzi przemysłu, ale nie należy przy okazji zapominać o tym, że to również kraj bardzo bogatej i wartej eksplorowania kultury muzycznej, która w niektórych swych aspektach bywała hołubiona, a w niektórych spychana na margines. Na kartach jej historii zapisali się najwięksi kompozytorzy w dziejach, od Bacha po Karlheinza Stockhausena, eksperymentatorzy i pionierzy, a także wynalazcy nowych gatunków i dróg zarówno w muzyce poważnej, jak i rozrywkowej. To nie tylko kraj heimatslieder i jodłowania, Scootera, Modern Talking i Tokio Hotel albo berlińskich rave clubów. Wśród pochodzących z Niemiec nagrań część odniosła niemałe sukcesy na świecie, a wiele stało się wzorem dla innych artystów.

Ten subiektywny wybór 10 albumów stworzonych przez niemieckich muzyków to swoista zachęta do przyjrzenia się bliżej temu, jak ciekawe i różnorodne bywają pochodzące od naszych bliskich sąsiadów propozycje.

10. Guano Apes – „Proud Like A God” (1997)

W latach mody na bojówki, vansy i nażelowane fryzury „na jeża”, kiedy gatunek znany jako nu metal mocno walczył o równorzędne traktowanie w świecie ciężkiego brzmienia, zespół z Getyngi nagrał płytę, która jednocześnie świetnie wpisywała się w trendy zapoczątkowane przez Korn i Deftones, ale i miała w sobie chwile subtelności i rozmycia właściwe dla równie popularnego wówczas rocka alternatywnego spod znaku No Doubt. Niezwykła ekspresyjność stojącej za mikrofonem Sandry Nasic i umiejętne operowanie nastrojami w kompozycjach stworzyły interesująca mieszankę z petardami w rodzaju Open Your Eyes czy Lords of the Boards oraz nastrojowymi Rain i Scapegoat na czele. 

9. Enigma  „MCMXC a.d.” (1990) Rumuńsko-niemiecki duet złożony z urodzonego w Bukareszcie Michaela Cretu oraz niemieckiej piosenkarki pop Sandry Lauer (późniejszej żony Cretu) już swoim debiutanckim krążkiem zawojował światowy rynek muzyczny. Siedemnaście platynowych i dwadzieścia cztery złote płyty, a nade wszystko niezaprzeczalnie ważne miejsce w galerii sław nurtu ambient i muzyki elektronicznej to zasługa hipnotycznych, inspirowanych muzyką sakralną utworów o wyrazistym beacie, których równie dobrze słucha się jako spójnego konceptu, co wybiórczo. Utwory takie jak Sadness czy Mea Culpa to prawdziwy balsam dla duszy – intrygują, wciągają i koją delikatnością.

8. Die Toten Hosen  „Ein Kleines Bisschen Horrorschau” (1988) Niemiecka scena punkrockowa jest niezwykle bogata, i choć jej kolebką był klub SO36 w Berlinie Zachodnim, to jednak niemałą kartę w jej rozwoju zapisały zespoły również z innych części kraju. Pochodzący z Düsseldorfu Die Toten Hosen swój siódmy album stworzyli częściowo w oparciu o inspirację „Mechaniczną Pomarańczą” Anthony’ego Burgessa, między utworami wplatając fragmenty IX Symfonii Ludwiga Van Beethovena (ulubionego kompozytora głównego bohatera noweli, Alexa). Utwory takie jak Hier Kommt Alex! czy 1000 gute Grunde łączą w sobie zadzior i punkowe nastawienie, ze strawną, gładką produkcją, dzięki czemu brzmią bardzo radiowo i przebojowo.

7. Tangerine Dream  „Phaedra” (1974) Zmarły przed niespełna trzema laty Edgar Froese wraz z kolegami stanowił istną fabrykę muzyczną; ich dyskografia liczy sobie ponad sto albumów, ale właśnie „Phaedra” stanowi kamień milowy w historii nie tylko zespołu, ale i całej muzyki elektronicznej. Niezwykła, przestrzenna, kojąco delikatna, a jednocześnie tajemnicza i niepokojąca, brzmiąca melotronem, pulsująca sekwencerem Mooga podróż po zupełnie innej galaktyce – taka właśnie jest ta płyta. Prapoczątek berlińskiej szkoły elektronicznego brzmienia, bez mała czterdzieści minut, które powodowały, że rockmani chcieli nagle sprzedawać gitary, by kupować syntezatory.

6. Scorpions  „Blackout” (1982) Są płyty, od których niczym od słonych przekąsek nie da się oderwać. Są takie dni, kiedy podobnie jak po kolejnego chipsa sięgam raz po raz do przycisku REPEAT w odtwarzaczu, żeby ponownie odtworzyć siódme wydawnictwo największego reprezentanta niemieckiej sceny hard & heavy. Nagrany w czasie złotej passy po wydanym w 1979 roku „Lovedrive” i zażegnaniu poważnego kryzysu zdrowotnego Klausa Meine (problemy z głosem o mało nie zakończyły jego kariery) jest idealnie skrojonym zbiorem prawdziwych hardrockowych ciosów, na czele z utworem tytułowym, Dynamite czy No One Like You, ozdobionym na koniec przepiękną dawką melancholii w postaci When The Smoke Is Going Down.

5. Gregorian  „Masters Of Chant Chapter IV” (2003) Frank Peterson, producent powiązany z Enigmą i izraelską wokalistką Ofrą Hazą (znaną wielbicielom rocka ze współpracy z The Sisters of Mercy) we frapujący sposób pomieszał konwencję gregoriańskiego chóru z elektroniką i współczesnymi hitami szeroko pojętej muzyki popularnej. W efekcie narodził się projekt, który daje drugie. intrygujące życie melodiom, które znamy… albo wydawało nam się, że znaliśmy. Wystarczy posłuchać High Hopes w nowej aranżacji, żeby poczuć, że mamy do czynienia z czymś naprawdę wyjątkowym.

4. Rammstein – „Mutter” (2001) Kiedy pada hasło „niemiecka muzyka”, ekipa Tilla Lindemanna dla wielu jest pierwszą formacją, która przychodzi im do głowy. Chociaż już „Sehnsucht” (1997) przyniósł hity w postaci Du Hast i Engel, to pierwszą naprawdę wielką płytą był wydany w 2001 roku „Mutter”. Kawałki takie jak Sonne, Ich Will czy Feuer Frei! to połączenie wszystkiego, co w niemieckiej muzyce najlepsze i najbardziej charakterystyczne: matematycznej dokładności, umiejętnie dobranych elektronicznych akcentów, i twardości niemieckiego języka na tle piłujących niczym brzeszczoty gitar. Jeżeli mógłbym opisać tę muzykę jednym zdaniem, to powiedziałbym, że to kompania czołgów „Tiger” zaparkowana w eleganckim garażu w stylu Bauhausu.

3. Deine Lakaien  „Kasmodiah” (1999) Szlachetny mrok, oszczędność, piękne barytonowe wokale – darkwave brzmi najlepiej w wykonaniu Alexandra Veljanova i Ernsta Horna! „Kasmodiah” to pierwsze nagranie mistrzów klimatu zrealizowane przez dużą wytwórnię (Columbia Records) i potwierdzenie ich pozycji wśród fanów rocka gotyckiego. Ciekawie zaaranżowana, przestrzenna i poruszająca muzyka na czele z takimi utworami jak Return czy melancholijny The Game to doskonała odskocznia szczególnie dla osób, które słuchają na co dzień bardziej gitarowego brzmienia.

2. My Sleeping Karma  „Moksha” (2015) Pamiętam moje oczarowanie po pierwszym przesłuchaniu tej płyty – nie mogłem uwierzyć, że pochodzą z Niemiec. Jako zagorzały fan instrumentalnego rocka po prostu nie mogłem przejść obojętnie. Hipnotyzujące kompozycje kwartetu, który inspirował się Iron Maiden i Slayerem, a swoją muzykę określił jako „psychedelic groove rock” są niezwykle zgrabne, nieprzekombinowane, a cała płyta rzeczywiście wciąga od pierwszego kawałka. Jest tu trochę bujania, są elementy drone w postaci hinduskich rag i dużo gitarowego „powietrza”. Słowem – niezwykły, uduchowiony, instrumentalny koktajl.

1. Kraftwerk  „Die Mensch-Maschine” (1977)  Czy człowiek może uwierzyć, że jest maszyną? Czy maszyna może być równie ludzka co człowiek? Czy prawdą jest to, o czym przed laty śpiewano w „Szalonej lokomotywie”, że od ręki do ręki biegnie drucik, nie nerw, a rytm wystukuje maleńki w piersiach motorek? Kwartet z Düsseldorfu udowadnia, że kreacja artystyczna może być często nie do odróżnienia od prawdziwej tożsamości wykonawcy. Siódma płyta mistrzów elektroniki i pionierów wielu jej gatunków to jakby manifest niemieckiej muzykalności; nowa volksmusik, jak określili ją sami twórcy. Dowód na to, że wszystko wokół nas jest muzyką i każdą historię można skomponować i zagrać, nawet tę, która jest tak niezwykła w swojej prozaiczności, Ralf, Wolfgang, Karl i Florian są Die Roboter, zachwycają się nocną panoramą miasta i jego Neonlicht, odwiedzają Spacelab, piją szampana z Das Model… serwując nam dźwięki, które choć mogą nawet za pierwszym razem wydać się dość naiwne, to uwodzą swoim minimalistycznym, chłodnym klimatem oraz uporządkowanym i dopieszczonym brzmieniem. To nie tylko jeden z największych albumów w historii muzyki niemieckiej czy muzyki elektronicznej w ogóle – być może to jeden z największych albumów XX wieku.