Muse – Drones

★★★★★★★★☆☆

 1. Dead Inside 2. [Drill Sergeant] 3. Psycho 4. Mercy 5. Reapers 6. The Handler 7. [JFK]  8. Defector 9. Revolt 10. Aftermath 11. The Globalist 12. Drones SKŁAD: Matt Bellamy – wokal, gitara, instrumenty klawiszowe, syntezatory, keytar; Christopher Wolstenholme – gitara basowa, instrumenty klawiszowe, syntezatory; Dominic Howard – perkusja, instrumenty perkusyjne  WYDANIE: 8 czerwca 2015 – Warner Brothers www.muse.mu

Zacznę niezbyt muzycznie – wspomnieniem kultowej sceny  rozmowy telefonicznej w deszczu z filmu Nic Śmiesznego Marka Koterskiego. Kiedy brodzący w błotnistych kałużach wokół budki telefonicznej Adaś Miauczyński nakreśla przyjacielowi swoją wizję ambitnego i wysmakowanego artystycznie filmu, który planowali wspólnie nagrać, w odpowiedzi dostaje odeń opinię:  kasowe to „to” nie będzie… Bohater momentalnie zripostował:  wiesz, stary… mieć albo być… Finał całej konwersacji pamięta z pewnością każdy, kto widział tę czarną komedię.

Skąd takie skojarzenie? Paradoksalnie stąd, że u bohaterów mojej recenzji jest dokładnie na odwrót. Panowie z Muse po pierwsze nie mają dylematów z sortu mieć albo być – osiągają jednocześnie sukces komercyjny i artystyczny. Po drugie, kasowe jest to ze wszech miar. Po trzecie, kiedy zaczynają snuć koncepty i pracować nad kształtem kolejnego projektu, to nie kończy się to katastrofą taką jak rezultat cytowanej wcześniej rozmowy Adasia Miauczyńskiego przez telefon.

Na Drones, wydany w czerwcu tego roku siódmy albumu tria z angielskiego hrabstwa Devon, czekałem z ogromną ciekawością. Pomny wcześniejszego The 2nd Law (2012) nie bardzo wiedziałem, co mogę zastać, kiedy w swoich słuchawkach usłyszę pierwsze dźwięki wyczekiwanego longplaya. W którą pójdą stronę? Na co postawią? Kolejne eksperymenty czy żelazna konsekwencja? Jak sobie poradzą z wymogami formy albumu koncepcyjnego, z którą zdecydowali się zmierzyć? Pomimo że prezentowali już wcześniej nowe utwory (np. Dead Inside, wydany na singlu już w marcu), uznałem, że ze wsłuchiwaniem się poczekam do ukazania się całości. Nieco pojęcia dał mi wywiad dla „Teraz Rocka” z czerwca tego roku, w którym Chris Wolstenholme, basista grupy, wspominał: Po bardziej elektronicznej płycie „The 2nd Law” nastąpił powrót do brzmienia trzyosobowego. Fajnie było powiedzieć sobie: „Bądźmy po prostu zespołem rockowym. Pozbawionym tych wszystkich elementów, które pojawiły się w ostatnich latach”. Zobaczmy więc, na ile ten powrót jest udany. 

Rzym, lipiec 2013 – zamknięcie pewnego okresu

Temat podjęty jako motyw przewodni płyty to refleksja nad współczesnym brakiem empatii i dość katastroficzna, apokaliptyczna wręcz wizja ogarniętego wojną świata, którym rządzą tytułowe drony – nie tylko te naszpikowane elektroniką, pozwalające zabić bez konieczności bezpośredniej konfrontacji, ale także te, którymi stają się mimowolnie ludzie, zagubieni w nowoczesności, dający się łatwo poddać wszelakiego rodzaju manipulacjom i indoktrynacji. Jak mówił Matt Bellamy w czasie wizyty w BBC Radio 1 w marcu tego roku, płyta odkrywa wędrówkę człowieka od poczucia osamotnienia i utraty nadziei, poprzez indoktrynację go przez system tak, aby był ludzkim dronem, aż do jego ewentualnej ucieczki od swoich prześladowców. Chciałoby się powiedzieć – któż inny mógłby nas uraczyć podobną historią, jeżeli nie Bellamy, mający obsesję na punkcie teorii spiskowych i apokalipsy – do tego stopnia, że potrafił odwoływać wywiady z powodu rzekomego meteorytu, według muzyka mającego akurat podczas trasy koncertowej trafić w Ziemię i wywołać ogólnoświatowy kataklizm…

Przejdźmy jednak do samej muzyki. Fraza a’capella, perkusyjny beat, po którym dochodzi minimalistyczny, basowy w tonacji riff, a potem znajomy tenor Bellamy’ego – i mamy piękne otwarcie płyty w postaci Dead Inside. Doskonały, uwypuklony wielogłosem na końcu refren, subtelnie użyte klawisze i sample oraz dramatyczny, gitarowy bridge w trzeciej minucie – utwór na singiel wybrali panowie wzorcowo. Następujący po nim [Drill Sergeant] to mówiony przerywnik – dialog twardego i sadystycznego wojskowego ze swoim przestraszonym podwładnym. Psycho poraża funkującym riffem (ciekawostka: miejscami niezwykle podobnym do klasycznego Roadhouse Blues The Doors). Przez większość kawałka  przeplata się też dalsza część dialogu z przerywnika, gdzie słychać katusze indoktrynacji i prania mózgu (Are you a human drone?!/ Aye, sir!/ Are you a killing machine?!/ Aye, sir!). Mercy natomiast to utwór wspaniale chwytliwy i przebojowy – bardzo przypominający Starlight z Black Holes And Revelations. Delikatny, klawiszowy motyw, gęsto grające przesterowanymi akordami gitary i ten refren… Przeciągły, podtrzymujący całość falset Matta (Show me mercy/ from the powers that be/ show me mercy/ can someone rescue me), oparty na mocnym, gitarowym podkładzie. Oj, czuję, że nastolatki na koncertach będą piszczeć razem ze swoim idolem!

Drones to także płyta, na której trio pokazuje swoją instrumentalną maestrię. Szczególnym tego dowodem jest Reapers – pod względem kompozycji moim zdaniem najlepszy utwór z albumu. Zaczyna się frapującym adagio, zwrotka to dużo ostrego jak brzytwa „wiosłowania”, refren zaś – świetnie bujający riff, z przetworzonym przez wokoder głosem Matta (Killed by…/ Drones!). Warto zwrócić tu uwagę na tekst, dość wanitatywny w swojej wymowie, a sam tytuł już nawiązuje do prawdziwego bezzałogowego aparatu latającego, używanego przez USA i Wielką Brytanię. Frontman Muse popisał się także kapitalną, miejscami atonalną gitarową solówką – bodaj najlepszą, jaką mnie osobiście zdarzyło się słyszeć spośród tych uwiecznionych na oficjalnych wydawnictwach. Matt Bellamy wielokroć przyznawał się, że jednym z inspirujących go gitarzystów był Tom Morello z Rage Against The Machine – to naprawdę słychać, kiedy wywija kolejne zagrywki na swoim Mansonie i zaskakuje  ciekawymi podziałami rytmicznymi.

Miłośnik teorii spiskowych

Kolejne utwory odznaczają się ogromną przebojowością. Są bardzo radio-friendly. Słychać to szczególnie w Revolt – z nieco queenowskimi harmoniami wokalnymi i chórkami. Podobne są też w Defector, a w The Handler warto wsłuchać się w kolejne wspaniałe adagio na klawiszach. Po takiej dawce przebojów koi fantastycznie płynący Aftermath, a ciekawym przerywnikiem jest [JFK] – fragment przemówienia prezydenta Kennedy’ego, okraszony piękną melodią w tle i gitarowymi akcentami. Najdłuższy utwór na płycie, The Globalist, zaskakuje progresywną wielowątkowością. Na początek – motyw klimatem przypominający ścieżki Ennio Morricone do spaghetti-westernów Sergio Leone (w te rejony panowie zapuszczają się nie po raz pierwszy – wystarczy wspomnieć Knights of Cydonia, który na koncertach poprzedzają motywem z filmu Dobry, Zły i Brzydki, odgrywanym przez Chrisa na harmonijce ustnej). W dalszej części mamy zaś klasyczną, jakby „radioheadowską” balladę, trochę czadu, by mógł nastąpić fortepianowy finał, trochę w duchu United States of Eurasia z pamiętnego The Resistance. Zaśpiewany a’capella tytułowy Drones to koniec wieńczący dzieło.

Po odsłuchaniu mam wrażenie, że to chyba pierwsza płyta Muse, którą mogłem od razu pochłonąć w całości. Dobór i ilość różnych środków wyrazu są idealnie wyważone – płyta jest skrojona jak elegancki, drogi garnitur. No ale cóż, gdy ma się przed sobą krawców tej klasy… Pisząc tę recenzję, miałem duże obawy, że popadnę w bałwochwalczy zachwyt i nie będę obiektywny w swoich osądach. Ale trzeba powiedzieć uczciwie, że to naprawdę świetny rockowy album, potwierdzający klasę i pozycję zespołu. Ogromnie się cieszę jako entuzjasta ich twórczości z okresu od Origin Of Symmetry do Resistance, że nie rozwijali dalej pompatycznego i rozbuchanego stylu, bo po orkiestrowym rozmachu ostatniego albumu zabrnięcie dalej w ten zaułek skutkowałoby stworzeniem karykatury samych siebie. Bardzo dobrze podsumowali ten okres koncertówką z 2013 roku, nagraną na Stadionie Olimpijskim w Rzymie, oddającą klimat całego show, które tworzą. Rasowe, gitarowe brzmienie, które udało im się osiągnąć na Drones mnie osobiście bardzo odpowiada. Cóż, ja powiedziałem już dość – teraz Wy przenieście się do uniwersum, które otwiera przed Wami przebojowe trio. Te dwanaście utworów będzie Was prześladować… jak drony! 

MUSE – DEAD INSIDE