Standing Ovation – Gravity Beats Nuclear

★★★★★★✭☆☆☆ 

 1. 23+23 2. Permafrost 3. Killer, Iron 4. Hellbillies 5. Fool’s Parade 6. Lifeline 7. The Great Attractor 8. Run Little Mouse Run 9. I Am 

SKŁAD: Jouni Partanen – wokale; Johannes Kurvinen – gitary; Samuli Federley – gitary; Petri Eskola – klawisze; Mikko Kymäläinen – perkusja; Panu Nykänen bas

PRODUKCJA: Janne Saksa & Hiili Hiilesmaa – Sound Supreme Studios

WYDANIE: 27 listopada 2015 – Inverse Records

www.standingovationband.com

Debiut tej fińskiej formacji został zarówno wśród publiczności jak i krytyków w kraju oraz zagranicą dobrze przyjęty. „Gravity Beats Nuclear” to kolejne wydawnictwo tej grupy  i chociaż wydaje się, że może odnieść podobny, mniejszy lub większy sukces, to na rewolucję raczej się nie zapatrują, ale po kolei. 

Większa część materiału to w dużej mierze inspiracje latami 80. Swój twór artykułują wielokrotnymi arpeggiami i muzycznym egzystencjalizmem harmonii, które niosą „klasyczne” urojenia. Zespół nie trawi jednak płyty obsłuchanymi standardami. Dużo w tym nteligentnie zaaranżowanych kreacji, jak umiejętne zastosowanie harmonie chóru i zaskakująca sekcja rytmiczna, zniewalająca moc solidnych riffów i dodająca płycie powietrza maestria klawiszowej frywolności. Najlepszy przykładem może być Fool’s Parade skupiający mrok i pozytywne wymiary przekazu, w którym usłyszymy również pastiszowe partie „akordeonu”. Całości przyprawiają teatralne popisy wokalne. Umiejętności Jouniego Partanena są naprawdę wszechstronne. Ta forma przekazu zarówno wokalnego, jak instrumentalnego przypomniała mi w pewien sposób „bardową” formę Pain of Salvation, którzy zawsze bawili się ambiwalentną formą struktury kompozycji. Forma ta w grupie Standing Ovation jest równie wyszukana i niewątpliwie kreatywna. 

Nie można nie wspomnieć o dużej roli perkusji, która wsławiła się w album przekornie łagodnym potencjałem. Często i zaskakująco wobec podobnych projektów, tłumiąca ciężar kompozycji. Ciekawie i skutecznie znosi bowiem ciężar aranżacji nawet w kameralne rejony muzycznej struktury. Pozytywnego wydźwięku nie można jednak przyznać w każdej sytuacji, bowiem w niektórych momentach niezręcznie dusiły progresywną finezję prostotą swojego rytmu. Oczywiście mowa tu o relatywnym uproszczeniu wobec takich specyficznych konstrukcji jak opisywany np. wyżej Fool’s Parade. Ta płyta to tygiel stylów muzycznych, chociaż nie zawsze idzie to w parze z jakością. Ich znakiem towarowym stała się jednak przekornie precyzja i mocne, acz lukrowane melodyczne zagajenia, które nie przeszkadzają mocnemu brzmieniu, ciekawie i konsekwentnie z nim kontrastując. Należy im przyznać, że sporo tu również odniesień do progresji, która w wielu miejscach może naprawdę osłupieć. Żebym nie był gołosłowny, sprawdźcie Hellbillies z awangardowymi countrowymi (!) zagrywkami staccato. Nie jest to jednak kompozycja, która bije pozostałe na kolana. Ot pastiszowa ciekawostka.

Skrupulatnie i ambiwalentnie skonstruowana aranżacja jednak nie zawsze idzie w parze z ciekawością kąśliwego słuchacza, który w przy równie ambitnej konstrukcji Lifetime może już nie być taki zachwycony. Jest w nim bowiem delikatne przeciążenie aranżu, a co za tym idzie, przeintelektualizowanie mało wciągającej formy, która biorąc pod uwagę długie rozwinięcie miała na celu uderzyć największym wymiarem swojej kreacji. No nie udało się. Słychać tu wprawdzie ciekawą atmosferą migotliwości Marillion, ale utwór sam w sobie prowadzony jest bardzo ryzykowanie w swojej konstrukcji i gradacji nastrojów, niepotrzebnie przedłużając kolejne elementy, co razi, a w ostateczności nuży. 

Mą uwagę udało się przyciągnąć po raz kolejny za pomocą The Great Attractor charakteryzującego się wysuniętym na pierwszym planie groovie, ciekawą dynamiką zmian i dryfującymi gitarowymi zauroczeniami, które trzeba przyznać, że rzadko skupiają na sobie większą uwagę biorąc pod uwagę cały album ze względu na dość standardowe podejście. Ewidentnie nie wniosła w ten element nawet zmiana na stołku gitarzysty, wszak coraz bardziej rozpoznawanego za granicą Samuela Federleya.

Standing Ovation swoją kreatywnością uderzyli równie kontrowersyjnie w Run Little Mouse Run, którego jednak dość technokratyczne tło klawiszy jest jak dla mnie zbytnio przesycone industrialnie miałką formą przekazu. Zdecydowanie wolę te naturalniejsze wejścia klawiszy, które nie wnikają niepotrzebnie w  sprofilowane przesterami brzmienia (Lifeline). Eklektyczna to więc forma progresji, która dość niespecyficznie podejmuje fuzję tradycyjnego melodyjnego heavy metalu, power metalu, thrashu, a kończąc na wspomnianych balladowych konwencjach, które kojarzyć się mogą z twórczością grupy Pendragon (Permafrost). 

„Gravity Beats Nuclear” to materiał mocno skondensowany. W ciekawy sposób jednak nie odcinają się od sztywnych technicznych tematów i z łatwością potrafią je związać z ciekawymi melodycznymi niuansami. Opis sugerowałby natychmiast konotacje z takimi tuzami jak Dream Theater, ale tego jednak przyznać w zupełności nie można, no może poza zjawiskowym i atmosferycznym Killer, Iron, który zdecydowanie wnosi u nich znaną powagę i umiejętnie stonowaną, nieprzekalkulowaną aranżację spiętą wydatną przebojowością.  

Standing Ovation jako muzyczna formacja jest jednak na swój sposób bardziej abstrakcyjna wobec dobrze wszystkim znanym bywalcom teatru marzeń. W swojej koncepcji jest to więc produkt o wiele bardziej wyrafinowany i co najważniejsze, rzadko kiedy pretensjonalny, chociaż im się jeszcze o to musnąć. Swoją drogą, w niektórych momentach przez wybuchową finezję traci to wydawnictwo ma swojej dynamice. Granica umiaru musi być więc bardziej wyważona, aby nie wpaść we własne sidła ambicji, której grawitacja ściąga jakość w niewątpliwą otchłań przesycenia. 

Płyty, nawet mimo braku pewnej kompozycyjnej spójności, odsłuchuje się przyjemnie, a jakiś strasznie wymyślny koncept nie jest tu też potrzebny. Słucha się tego jako lekcji muzycznej historii, bowiem wbrew zapowiedziom album nie będzie w żaden sposób rewolucyjny, wręcz przeciwnie – należałoby go potraktować jako ciekawą retrospekcję znanym nam dotąd brzmień. Nie trzeba jednak tego wiązać z brakiem ambicji. Każda kompozycja ma w sobie bowiem charakterność oraz niesamowicie indywidualny warsztat emocji. 

Muszę przyznać, że to album, który ewidentnie zyskuje z każdym przesłuchaniem. Po pierwszym razie, nie wiem jednak z jakiej przyczyny, ale nie ugryzło mnie wystarczająco boleśnie. W ogólnym przesłaniu krążek odnosi się do tworzenia wszelkiego życia w naszym uniwersum, którego główną rolę ma grawitacja. Bez niej nie byłoby gwiazd, a więc i życia. Czy bez tego zespołu światek muzyczny by przetrwał? Pewnie tak, ale mam nadzieję, że Standing Ovation nie pokazali jeszcze pełni swoich umiejętności. Nazwa zespołu dość ekscentrycznie wyegzaltowana, ale brawa można już nieśmiało bić, tylko czy aby na pewno zasłużyli na stojące owacje?