Stein – The Magister

★★★★★★★✭☆☆

1. Château Pèlerin Part I 2. Burnt Corals 3. Hopeless Warrior 4. The Arrival Of The Magister 5. Shadows And Dust 6. Wistful 7. Red 8. Château Pèlerin Part II 9. Voyage Of The Magister 10. Nahia 11. Château Pèlerin Part III 12. Departure

SKŁAD: Hod Sarid – perkusja; Amit Shtriker – gitara basowa; Eran Zilberbuch – klawisze, wokale pomocnicze; Maya Johanna Menachem – wokale; Ray Livnat – wokale pomocnicze; Maayan Bramson – flet; Tal Rubinstein – gitary

PRODUKCJA: Tal Rubinstein, Eran Zilberbuch, Amit Shtriker, Aran Lavi at Tantan, Raz Burg (Tamuz Studios) & Eran Zilberbuch (Zilber Studio)

WYDANIE: 3 stycznia 2016

Zupełnie niespodziewanie trafił do mnie przez wsparcie Radia Aktywnego izraelski krążek enigmatycznie ukrywającego się pod pseudonimem Stein – Tal Rubinsteina. Przyznaję, że rock progresywny z tamtych stron jest mi zupełnie obcy. Słuchając tej płyty nachodzi jednak od początku jeden kluczowy wniosek i jeśli ktoś z Was jest w podobnej sytuacji to… trzeba to zmienić! 

„The Magister” to koncept album nawiązujących do krucjat z XII wieku, którego głównym „bohaterem” na płycie jest ostatnia forteca chrześcijańskich sił templariuszy – obecnie twierdza Atlit (Château Pèlerin) oraz przybywający doń fikcyjny „człowiek wiedzy”, tytułowy Magister. Po kilku przesłuchaniach muszę podkreślić, że ta płyta to doskonały przykład na to, że muzyka instrumentalna również potrafi „opowiadać” historie.

Album od początku absorbuje słuchacza wielorakim pasmem muzycznych środków zabierając na wycieczkę w odległe czasy średniowiecznych ewokacji. To album stricte instrumentalny, który tylko z rzadka ozdabiają subtelne wokalizy. Muzyka nie ogranicza się jednak wyłącznie do rocka, ale wychodzi naprzeciw brzmieniom metalu i folku. Co ciekawe, album był produkowany przez 3 lata w tym cały rok, który został poświęcony na stworzenie samych aranżacji. Cierpliwość zawsze popłaca. Kompozycje wypełniają spójną wizję muzycznego kunsztu, zupełnie jak ówczesny zakon, który dążył do wzmocnienia dyscypliny i ścisłego przestrzegania owej reguły.Indywidualne podejście, które charakteryzuje solowy projekt z pewnością potwierdza wagę artystycznej roli jednostki. Dostajemy twór idealnie wyważony, krnąbrnie zarejestrowany, a co najważniejsze aranżacyjnie bardzo mocno przemyślany. Tworzy spójną i żwawo płynącą całość, która po zapoznaniu się z paroma faktami świetnie obrazuje umowny upadek wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej. Agresja miesza się tu z subtelnością akustycznych „przerywników”. Właściwie to świetna metafora ówczesnych wydarzeń, gdzie z miłości do Boga organizowane krucjaty były tworzone na fundamencie niewyobrażalnej agresja wobec bliźniego.

Mimo że to solowy projekt T. Rubistein, to nie byłoby całego efektu bez wsparcia pozostałych muzyków, jak Eran Zilbrboc operujący eterycznymi klawiszami, ciepłe wstawki flecisty Maayana Bramsona, perkusji Hoda Sarida, prężności i dyscypliny basu Amita Shtrikera oraz pomocniczych wokali Raya Livnata. Wszyscy dodają muzyce wielobarwnego całokształtu, tworzącego niewątpliwie wyjątkową atmosferę.

Niestety, biorąc pod uwagę pojedyncze twory, w wielu przypadkach melodie są dość przewidywalne i w dużym stopniu rozwinięte za pomocą, że tak powiem standardowego podejścia do aranżacji (Burnt Corals). Paradoksalnie jednak, może być to spowodowane sporym potencjałem – jak na progresywne wywody rocka – melodyki, niosące sporą dozę manistreamowej przyswajalności (Hopeless Warrior). Oryginalnym posunięciem było z pewnością zmieszanie metalowo-rockowego anturażu akustyczno-kameralnymi wstawkami, które świetnie dopełniają koncepcję płyty średniowiecznym posmakiem organiki. Mam tu na myśli oczywiści wszystkie trzy części Château Pèlerin. W wielu miejscach niosą za sobą doskonałe ewokacje organiki Clannad, czego efekt ujął mnie najbardziej.

„Balladowa” forma owych elementów nie ogranicza się jednak do akustycznych gitar. W wielu częściach rolę tę przejmuje również fortepian, które w jednej z kompozycji prowadzi organiczny dialog z podmuchami wiatrów i fal obijających brzegi Morza Śródziemnego gdzie usytuowana jest tytułowa twierdza (Wisful). 

W innych kompozycjach akustyczne wytwory ciekawie mieszają się zaś z metalową fuzją, podpartą melodycznym prowadzeniem głównego tematu pojedynczymi nutami, gdzie minimalizm niesie za sobą monumentalne kulminacje (Red). Ten utwór zasługuje również na osobistą pochwałę basowych dywagacji, które wyraźnie wnoszą w kompozycje niezwykłej energii i wspomnianej dyscypliny. 

Pierwsza kompozycja należąca do wspomnianych „przerywników” wielu z pewnością zbije z tropu, bowiem w rzeczywistości sam album przejawia raczej bardziej agresywną formę brzmienia. Niemniej jednak owe wstawki dobitnie uwydatniają atmosferę historii swoją orientalnością i organiką. Każda kompozycja ma swoje priorytety i pod względem swej wielobarwności wielu będzie skonsternowanych sporymi zmianami stylistycznymi z utworu na utwór.

Muszę przyznać, że wiele kawałków zawiera wspaniałą reinterpretację lat 70. Mam tu na myśli ciepłe camelowe melodyczne brzmienie (Hopeless Warrior, Voyage Of The Magister) często dobitnie odzwierciedlające charakter płyty „The Snow Goose” (1975). Inne zaś czasem przeszywają nas przestrzenie pinkfloydowym oniryzmem (The Arrival Of The Magister). Swoim folkowym charakterem i zagrywkami na flecie projekt „wspomina” również twórczość Comus (Hopeless Warrior). Najbardziej oddającym charakter tamtych lat i spajającym wcześniej wspomniane cechy jest jednak utwór Shadow and Dust, który zwraca na siebie uwagę również kingcrimsonowym pazurem i świetnie skonfigurowaną polifonią dźwięków. Kompozycję Red można zaś traktować jako swoisty wyjątek, bo zabiera nas swoją odsłoną w bardziej współczesne rejony Porcupine Tree.

Większość kompozycja skrapla się raczej w subtelniejszych brzmieniach, wypełniając atmosferę efemerycznym kurażem, który zdobią czyste gitarowe zagrywki okryte ciepłymi klawiszami. Są przypadki gdzie dołączają do tego w unisonie ciekawe wypomniane wokalizy (Shadow and Dust), by w innych częściach pozwolić sobie na bardziej ekstrawertycznie zaaranżowane wokale dodające ducha pewnego mistycyzmu tamtych wydarzeń. Nie idąc w odtwórczej wokalizacji instrumentarium tworzą naprawdę piękne harmonie, opowiadając swoją własną ścieżkę melodii i wypadają tym samym dużo ciekawiej (Nahia). Przy ostatniej kompozycji Departure czułem jednak nieco załamanie formy, bo utwór jest w swoim aranżu mocno rozczulony i chyba zbytnio rozniosły, ale takie są właśnie pożegnania. Długie, przeciągłe i smutne. Ja mam tylko nadzieję, że niedługo mi będzie dane czekać na powtórkę równie udanej podróży. Magister był naprawdę dobrym przewodnikiem!