Steve Coleman and Five Elements (Katania, Teatro ABC – 27.10.2017)

Fot. Konrad Beniamin Puławski

Steve Coleman and Five Elements. Tym właśnie wydarzeniem rozpoczął się 35. sezon koncertowy w Katanii na Sycylii. A rozpoczęty został z nie byle rozmachem, o czym przekonuje nie tyle ranga artysty co jego twórczość. Śmiem wątpić, że publiczność tego oczekiwała, ale za to wszyscy audiofile mieli tego wieczoru prawdziwą ucztę muzycznego wyrafinowania. Wieczór to był jeden z bardziej wymagających, jakie do tej pory czekały na mnie w Katanii.

Aby zrozumieć jednak fenomen projektów Colemana, musimy skupić się na źródłach jego inspiracji afrykańskimi kulturami, skomplikowanej polirytmii czy też tańca. Nie znaczy to jednak, że Coleman nie odnosi się do muzyki tradycyjnej, wręcz przeciwnie, wielokrotnie można wyłapać u niego melodyczną filigranowość Charliego Parkera, do której wnosi odrobinę futuryzmu oraz otwartość na „eksperymentalizmy” Johna Coltrane’a. To właśnie jego podejście do tworzenia muzyki wnosi najwięcej konsternacji ze względy na wspomnianą skomplikowaną polirytmię, która paradoksalnie zachowuje swój przebojowy charakter funku mimo swej wewnętrznej złożoności i wszelkiej asymetrii, ciągle bujając na skraju tych światów przebojowości i finezyjnej ekspresji rytmu. Słuchacz, który oddał się podczas koncertu jakimkolwiek innym zamyśleniem wypada z koła dźwięku, na które w tym projekcie niezwykle ciężko po raz kolejny wsiąść.

Fot. Konrad Beniamin Puławski

Muzyka generowana jest przez nakładający się na siebie różne cykle rytmiczno-tonalne, których interakcja jest nieprzewidywalna do czasu, kiedy się na siebie nakładają. Fantastyczny efekt rewersji chaosu wielowarstwowej tekstury. Jedną rzeczą jest jednak tego słuchać, a drugą usłyszeć jednoczeście wszystkie te kontrastujące ze sobą rytmy i nie wyłamać się ze swojej części. Nie mówię tu nawet o niewyobrażalnie rozbudowanym standardzie Theloniousa Monka ‘Round Midnight jakiego byliśmy świadkami, bo nawet w tak pozornie zachowawczym The Streets słychać było wysiłek w kalkulacji konkretnych partii. 

Elastyczność wiążę się również z samą formą improwizacji, która niekoniecznie ulega całkowitej synchronizacji, dając jednak efekt instynktownej płynności. Równowaga formy utrzymywana została podczas każdego utworu, wnosząc odczucie niezwykłej dynamiki. Również dzięki temu, mimo wysoce skomplikowanego zorganizowania, muzyka oparta na mechanicznym groovie jest w tym samym czasie bardzo spontaniczna. Motywy zdają się jednak być urwane. Wiąże się to z chęcią pozbawienia łączników pomiędzy różnymi formami. Zmiany motywów, ulegając refleksyjnej dynamice w stanie rzeczywistym, następują bez jakiegokolwiek uprzedzenia. Oczywiście wiąże się to z niezwykła precyzją, której w naprawdę niewielu momentach na moment zabrakło. W twórczości Colemana najważniejsze jest jednak wyrażenie spontaniczności formy i niezależnie od wglądu stylistycznego na uwagę zasługuje ruch dźwięków, a nie konkretne ich scalenie.

Fot. Konrad Beniamin Puławski

Jedno jest pewne. Bez całkowitego oddania się temu pięknu chaosu, słuchacz nie ma szans się przez tę ścianę dźwięku przebić. Nawet z oklaskami było ciężko i nie wiadomo, czy publiczność była tak tym koncertem skonsternowała, czy też tak bardzo zdumiona ich umiejętnościami. Coleman odniósł się do tego sarkastycznie, stwierdzając, że to „jedna z najbardziej grzecznych widowni”, jakich byli świadkami. Cóż, nie ma się co dziwić. Publiczność do tej pory przy większości koncertów w Katanii przyzwyczajona została do liryzmu i nie kwapiła się raczej do prężniejszego udziału w zrozumieniu muzyki kwartetu. Mimo początkowej dezorientacji, z każdą minutą było jednak coraz lepiej i nie ze względu na repertuar, ale na prezentowaną formę, do której nie jest się na co dzień przyzwyczajonym. Tak jakby nasz mózg musiał zacząć nadawać na tych samych falach. Być może dlatego każdy z poszczególnych utworów rozpoczynała długa i powściągliwa solówka Colemana dająca czas na psychiczne przygotowanie na muzyczny sztorm. 

Niestety nie wszyscy są w stanie zrozumieć tę ideę, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że połowa sali puściła się do wyjścia przed samym encore. Czuć było delikatne zażenowanie, bo zespół widocznie żałował, że w ogóle na bis wyszedł. Zdając jednak sobie sprawę z trudu i złożoności materiału, słuchacz po prostu nie miał prawa żałować swojej obecności na tym koncercie. No ale wiadomo, że najprościej powiedzieć, że coś jest „głupie”, niż wysilać się na zrozumienie. 

Fot. Konrad Beniamin Puławski

Najważniejszymi rzeczami, podług których świadomie próbuję podążać, jest wszystko to, co znajduję w przyrodzie, we wszechświecie. W zasadzie widzę wszechświat jako rodzaj olbrzymiej palety form w obrębie form. – Powiedział kiedyś Coleman. Jego projekt Five Elements tego wieczoru istotnie był pulą wspólnych elementów. Finezja Colemana. Wariactwo Seana Rickamana na perkusji. Motoryczność Anthony’ego Tidda na basie. Metodyczność trąbki Jonathana Finlaysona. Tak jak cztery żywioły. Każdy z nich z natury działa przeciwko sobie, ale nie mogą bez siebie współistnieć. Piąty element? Czyżby to była energia wszechświata? Tak czy inaczej, piękno ich interakcji bezwzględnie zasługuje na uwagę!