SVIN – Missionær

★★★★★★★★☆☆

1. Dødskontainer 2. Færgen Ellen 3. V 4. Japser 5. Kirkeorgelsafrikaner 6. Stella

SKŁAD: Henrik Pultz Melbye – saksofon tenorowy, klarnet; Adi Zukanovic – klawisze; Lars Bech Pilgaard – gitary; Thomas Eiler – perkusja

PRODUKCJA: Birgir Jón Birgisson i Anders Bach

WYDANIE: 21 października 2016 – PonyRec

Awangarda – czy ten termin ma jeszcze jakiekolwiek zastosowanie w sztuce? Tak wielu artystów oznajmia swoje eksperymentatorstwo i nowatorstwo, że stały się ono niemal powszechne i przez to paradoksalnie zwyczajne. Najgorsze jest to, że często to właśnie artyści starają się nam wmówić, że to, co nam oferują jest awangardowe. Oczywiście mamy różne rodzaje eksperymentów, jeśli wymieszamy black metal z popem i jakimś cudem zabrzmi to dobrze, możemy powiedzieć, że mamy do czynienia z czymś świeżym gatunkowo. Są też eksperymenty oparte na łamaniu struktury kompozycji i ciągłym stawianiu wyzwań tradycji. Duński SVIN lubi sobie pofolgować ze strukturą swoich kompozycji i poskakać po gatunkach. W całej swojej wolności artystycznej Duńczycy trzymają się jednak wielu bardzo tradycyjnych rozwiązań, które trzymają ich muzykę w ryzach i pozwalają jej się rozwijać w ciekawych kierunkach bez utraty spójności. Największą siłą SVIN jest przede wszystkim ambient.

Kiedy pierwszy raz przesłuchałem „Missionær”, nie wiedziałem do końca, co się stało. Słuchając ich poprzednich dokonań przed zdecydowaniem się na recenzowanie ich nowego dzieła, wyrobiłem sobie już mylne pojęcie tego, co mnie może czekać na ich nowym albumie. Fakt, że zespół potrafił mnie ponownie zaskoczyć, zaintrygował mnie jeszcze bardziej i postawiłem sobie za zadanie zrozumienie wizji zespołu i wchłonięcie jej każdym porem mojego ciała.

„Missionær” przynosi zmiany w składzie, które mają duży wpływ na kierunek, w jakim podąża nowa muzyka Duńczyków. Dodanie klawiszowca w postaci Adiego Zukovica znacząco zmieniło dynamikę SVIN. Mnóstwo w tych 6 utworach malowania klawiszowych teł i opierania się na wielofunkcyjności tego instrumentu. Jest to więc spora zmiana względem albumu SVIN z 2014 roku, który jest bardziej bezpośredni i połamany rytmicznie, a do tego znacznie cięższy. Wpływ na to mogło mieć też miejsce nagrania materiału, czyli islandzkie Sundlaugin Studio założone przez Sigur Rós.

Dødskontainer dość drastycznie wprowadza nas w niepokojący klimat budowany na mrocznym brzmieniu saksofonu i klawiszy oraz nisko strojonych gitar. Perkusyjna kakofonia następująca później wcale nie pomaga w szybkim wdrążeniu się w te dźwięki. Jest to perfekcyjny przykład ambientu przeradzającego się stopniowo w zmasowany atak nieznośnych dźwięków, które paradoksalnie stają się uzależniające.

Wybrany na singiel i okraszony teledyskiem Færgen Ellen to jeden z najbardziej bezpośrednich utworów na płycie, ale wciąż brak w nim oczywistych zagrań. Mocny rytm perkusyjny utrzymuje całą kompozycję na właściwym torze, dzięki czemu pociąg twórczy może bezpiecznie manewrować na wyboistych ścieżkach wyobraźni muzyków. Słychać w tym utworze ducha Battles, ale z większą ilością jazzowych eksperymentów. V rozpoczyna trip hopowy bit i klawiszowy pogłos. Klimat całkowicie zmienia wejście oszczędnych, aczkolwiek bardzo wyrazistych gitar, a następnie wielu różnorakich burdonów. Nieoczekiwanie pojawia się też bardzo stylowa i spokojna solówka na saksofonie. Po raz kolejny to perkusja trzyma kompozycję w ryzach, dzięki czemu osiąga ona spójność mimo wielu stopniowo nakładanych warstw.

Japser to już ambient pełną parą, a może raczej smogiem, bo utwór utrzymuje bardzo duszną atmosferę. Gdybym reżyserował film grozy, z pewnością poprosiłbym SVIN o prawa do wykorzystania tego utwory. Złowieszcze pogłosy, pojedyncze uderzenia perkusji i oszczędne dźwięki gitary wprowadzają w bardzo posępny nastrój, a niemal piskliwe efekty klawiszowe w drugiej połowie kompozycji przyprawiają o ciarki.

Następnym wyzwaniem jest najdłuższy na płycie Kirkeorgelsafrikaner. Kościelne organy rozpoczynające tę 10-minutową podróż utrzymują słuchacza w stanie niepokoju pozostawionego po Japser. Szybko jednak utwór się rozpędza i zmierza na zupełnie inne tory, słyszymy ponownie rytmikę Battles, a nawet ducha The Mars Volta w późniejszych bliskowschodnich eksperymentach. Jestem pewien, że gdyby Marsjanie urodzili się na drugiej stronie półkuli ziemskiej, brzmieliby właśnie tak. Co ciekawe, kiedy zespół oddaję się niemal tanecznym rytmom wschodu, wciąż w tle słychać depresyjne burdony. SVIN mają jednak to do siebie, że z łatwością łączą niepasujące do siebie dźwięki i nastroje, i sprawiają, że mimo konsternacji, muzyka brzmi naturalnie lub na tyle przystępnie, że jesteśmy w stanie jej słuchać bez niesmaku i zagubienia.

Na sam koniec zostajemy poczęstowani utworem Stella, który wraca w bardziej stonowane rejony. Ponownie mamy do czynienia ze starannym budowaniem dźwiękowych krajobrazów i ambientowymi eksploracjami. W tym utworze pozornie brzydkie dźwięki tworzą piękne zwieńczenie niezwykle intrygującego dzieła.

Najnowsza propozycja od eksperymentatorów z Danii to zdecydowanie muzyczne wyzwanie, ale warte każdej minuty spędzonej na próbie jego opanowania. Zachwyca łatwość z jaką muzycy splatają pozornie niepasujące do siebie elementy i tworzą nietuzinkowe dźwięki, które wprawiają w równym stopniu w konsternację i zachwyt. Słuchanie „Missionær” w konfiguracji innej od ustalonej na płycie lub wyrywkowo absolutnie mija się z celem. Jedynie singlowy Færgen Ellen można obdarzyć mianem piosenki, która jest niemal przebojowa. Swoją drogą, poniżej możecie obejrzeć wideo do tego utworu, które powinny zobaczyć tylko osoby dorosłe, bo jego strona wizualna jest przeciwieństwem jego funkcji artystycznej na płycie. SVIN dołącza tym albumem do grona artystów, których będę zawsze bacznie obserwować. Sam „Missionær” za to trafia na listę najbardziej nietuzinkowych dzieł 2016 roku.