SVIN – „Nie obchodzi nas z jakiej szufladki nas wyciągasz, dopóki to robisz” – wywiad z zespołem

Przy okazji premiery nowej płyty „Missionær”, która miała miejsce 21 października, przeprowadziłem wywiad z duńskim zespołem SVIN, który właśnie zakończył pierwszą część swojej trasy koncertowej.

Dawid Zielonka: Na początek, jako swego rodzaju przedstawienie się czytelnikom, wyjaśnijcie proszę, jak powstał zespół i skąd wzięła się nazwa SVIN?

SVIN: Był to powolny start w 2007 roku w busie w Finlandii z całkiem innym projektem. Wtedy też gitarzysta Lars i perkusista Thomas spotkali się po raz pierwszy. SVIN narodziło się w deszczowym Esbjergu w 2008 roku z inicjatywy Larsa Becha Pilgaarda, który w przebłysku ironicznego geniuszu wymyślił nazwę i zaangażował resztę członków. Miało to być częścią jego edukacji muzycznej. Nazwa i zespół się przyjęły i przeistoczyły w coś więcej. Tak samo jak zwierzę (Svin po duńsku oznacza świnię) ma wiele oblicz potwierdzonych zarówno w historii, jak i w naszej codzienności, tak i my.

DZ: Słuchając albumu „Missionær” i porównując go z waszymi poprzednimi wydawnictwami, można stwierdzić, że odsunęliście się od muzyki jazzowej z rockowymi wpływami, a poszliście w stronę muzyki ambient z jazzowymi wpływami. Jaki wpływ na to miało dołączenie do zespołu Adiego Zukanovica (klawisze)?

S: Cały materiał komponujemy wspólnie. Jedna osoba może przynieść riff, pomysł lub klimat do osiągnięcia. Następnie przystępujemy do jammowania, dyskutowania, nagrywania i słuchania efektów. Potem następuje zmiana 25% puli genetycznej tych kompozycji, co ma ogromny wpływ na efekt końcowy.

DZ: Kontynuując temat z poprzedniego pytania, czy uważacie siebie za członków jakiejś sceny czy robicie po prostu swoje i nie przejmujecie się szufladkami?

S: Nie jest trudno znaleźć bratnie dusze na aktualnej scenie muzycznej, ale nigdy nie wpływa to na nas w trakcie tworzenie. Wiele rzeczy się zmieniło w sposobie działania klubów i festiwali, na których przyszło nam grać, ale też magazynów muzycznych, blogów i stron internetowych recenzujących nasze płyty. Rzadziej zmiany widzi się na koncertach. Łatwo jest dziś krzyczeć „JAZZ”, kiedy tylko ktoś weźmie się za granie muzyki instrumentalnej z saksofonem, w której słyszalne są improwizacje. Równie łatwo jest szufladkować naszą muzykę jako inne rzeczy inie obchodzi nas z jakiej szufladki nas wyciągasz, dopóki to robisz. DZ: Wasza muzyka często brzmi bardzo spontanicznie. Czy zdarza wam się improwizować w trakcie koncertów i rozwijać pomysły zawarte w waszych kompozycjach?

S: Tak. Materiał z płyt jest często nieskomplikowany, ale wymaga wiele uwagi, żeby dźwięki się w siebie wtopiły i muzyka funkcjonowała jako całość. Drobne zmiany w kompozycjach i ich prezentacji będą miały zawsze wpływ na całą resztę. Długość solówek i przejść nie ma ustalonych ram czasowych i to właśnie tutaj powstaje prawdziwa muzyka. DZ: Czy w trakcie tworzenia muzyki zdarza wam się myśleć o tym, żeby opowiedzieć przez nią jakąś historię, mimo że jest czysto instrumentalna, czy skupiacie się na uwolnieniu waszej kreatywności i oddajecie się pomysłom, które pojawiają się w studiu?

S: Nie ma w naszej muzyce narracji, ale czasem pojawia się melodia, która ma źródło w jakimś oczywistym odniesieniu. Razem z tytułem może ona wtedy stworzyć historię. Wszystko zależy od słuchacza. W trakcie grania nasze pomysły i kreatywność są zawsze zwrócone ku dźwiękom i atmosferze.

DZ: Co jest takiego specjalnego w Sundlaugin Studio, że wybraliście je na miejsce nagrania waszego nowego albumu? S: Po pierwsze, potrzebowaliśmy zmiany – po nagraniu poprzednich trzech wydawnictw praktycznie na żywo z paroma tylko dogrywkami, chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Każdy z nas ma dobre skojarzenia z tym studiem przez nagrania artystów, których znamy osobiście lub słuchamy. Poza tym potrzebowaliśmy opuścić dom, aby stworzyć tę muzykę. Czas osiąść jako grupa. Próby, pisanie i podróżowanie, granie koncertów, jedzenie koniny i wilgotna Islandia, a potem cztery intensywne dni w studiu sprawiły, że płyta jest jaka jest. Sundlaugin jest niesamowite przez ciepłe i intensywne brzmienie osiągnięte w sferycznej przestrzeni. DZ: Piosenka Færgen Ellen jest ciekawym paradoksem. To zdecydowanie najbardziej chwytliwy moment płyty, można nawet powiedzieć, że nadawałby się do radia, ale teledysk do niego jest całkowitym tego przeciwieństwem. Czy to zamierzony efekt?

S: Nie przez nas. Blake Nicotine miał 100-procentową wolność artystyczną. Niesamowity efekt.

DZ: Skończyliście właśnie pierwszą część waszej trasy. Jak było? Macie plany odwiedzić inne europejskie kraje po Danii? Powinienem zapytać o Polskę, jako że wywiad jest dla polskiej strony internetowej, ale mieszkam aktualnie w Wielkiej Brytanii i też chciałbym was zobaczyć. Rozumiecie, więc mój dylemat.

S: Koncerty były świetne i udało nam się odwiedzić nowe miejsca. Chcemy wrócić do Francji, gdzie graliśmy w 2015, i odwiedzić więcej miejsc w Polsce. Wygląda na to, że otwierają się na nas też Szwajcaria i Słowacja. Wielka Brytania jest problematyczna, nie ma tam pieniędzy dla zespołów z zagranicy, więc potrzebne by były fundusze z duńskich organizacji, choć nie ma gwarancji przychodu ani trwałej promocji. Marzymy o Islandii i Japonii, a także trasie po Stanach Zjednoczonych jako support. DZ: Jak wygląda wasz proces twórczy? Co was inspiruje?

S: Łączy nas miłość do różnej muzyki, ale każdy z nas wnosi inną perspektywę. Amalgamat modernistycznego minimalizmu, japońskiego i afrykańskiego dziedzictwa, muzyki noise, awangardowej elektroniki, post rocka, top 10 popowej listy Billboardu, jazzu przełomu lat 50. i 60., muzyki filmowej i symfonii to część naszych inspiracji, a nasza ciągła potrzeba improwizacji sprawia, że jesteśmy w stanie to wszystko połączyć. Proces tworzenia jest zazwyczaj dość powolny i wymaga prób. Wstępne konstrukcje naszych kompozycji pojawiają się w studiu, a dopełniane są na scenie. Duża część „Missionær” uformowała się wiosną 2015 w trakcie trasy koncertowej i występów na festiwalach. DZ: Myśleliście kiedykolwiek o znalezieniu wokalisty?

S: Nie na stałe. Graliśmy kiedyś na festiwalu PB43 w Kopenhadze wraz z Kvindebandet, nieistniejącym już duńskim kwartetem. Wpletliśmy wtedy w naszą muzykę elektronikę i damskie wokale. Nie dodaliśmy do tego żadnych tekstów, ale pamiętam, że krzyki, szepty i jęki pasowały idealnie do naszego brzmienia.

DZ: Gdybyście musieli kogoś wybrać do współpracy przy waszym kolejnym albumie, kto by to był z tej listy: John Zorn, Mike Patton czy norweski Shining?

S: Trudny wybór! Rozważaliśmy kolaboracje w przeszłości, ale z trzech wymienionych przez ciebie propozycji Shining byłoby zbyt bliskie temu, co robimy na co dzień. Co do Zorna i Pattona, obaj mogliby wnieść ciekawe wibracje do zespołu. W trakcie rozważań nad kolaboracjami najważniejszym czynnikiem jest dla nas czas. Nie chcemy, żeby wyszło coś w stylu „zespół gra z artystą solowym”. Potrzebujemy czasu na próby lub dużą liczbę improwizowanych koncertów, aby się zgrać i stworzyć solidną ekipę.

DZ: To pytanie może zabrzmieć trochę losowo, ale jakie były pierwsze płyty jakie zakupiliście, kiedy zaczynaliście odkrywać muzyczny świat i jakie odczucia wywołują w was teraz?

S: Nirvana, Portishead, John Coltrane, Nena, PJ Harvey, The Meters, Joe Cocker, Hüsker Dü i Slayer to zespołu, które są z nami od początku naszej muzycznej świadomości. DZ: Dziękujemy za rozmowę i życzymy powodzenia na dalszej trasie koncertowej.

S: Przytulasy i krępujące całusy!!

———- ENGLISH VERSION ———-

DZ: First of all, as a way of introducing yourselves, could you explain the origins of the name SVIN and how the band came to be?

S: It was a slow start in a “tourbus” in Finland in 2007 with a very different project. Guitarist Lars and drummer Thomas met for the first time then. SVIN was first realised in rainy Esbjerg in 2008, main initiative was by Lars Bech Pilgaard who, in a glimpse of ironic geniality, came up with SVIN, both the persons involved and the name, as part of his musical education. The name and the band stuck and grew to mean a lot of things, in the same way as the animal has many faces, in history and the ways of the world today…

DZ: Listening to Missionær and comparing it to your previous releases, one can say that you moved away from the jazz oriented sound influenced by rock to more ambient music influenced by jazz. How much did the joining of Adi Zukanovic influence that?

S: We co-write all the material. One might introduce a riff, an idea, a vibe to be reached, and then we jam, argue, record and listen. Changing 25% of the gene-pool will inevitably have huge impact on the finished product.  

DZ: Following on the previous question, do you consider yourselves part of any scene or do you feel like you’re doing your own thing and don’t bother with the labels?

S: It’s not extremely difficult to find kindred spirits within today’s music scene, but it’s never considered in the working process. We have seen a change in many of the venues and festivals we play, as well as in some of the blogs, papers and websites reviewing our albums, and more rarely in live shows. Today it’s easy to scream “JAZZ” at everyone playing instrumental music including a saxophone and improvisation. It’s equally easy to label our sound as a lot of other things, and we don’t care which shelf you say you pick us from, as long as you do!

DZ: Often your songs feel very spontaneous. Do you ever improvise during your shows and expand on the themes from your songs?

S: Yes. Our written material is often very simple, but requires upmost attention in order to make it blend and function. Small changes in one’s sound or presentation of the material will influence the rest. Solos and bridges between the tunes are open in length, and often it’s where the real music happens.

DZ: When creating your music do you ever try to tell stories through it, even though it’s purely instrumental, or you focus on letting your creativity loose and just go with the ideas flying around the studio? S: There is no narrative telling, but sometimes a melody emerges from a clear reference, and that, together with a title, will/can build a story. It’s up to the listener. Ideas and creativity is always directed towards the sound and feel of what we are doing while playing.

DZ: What makes Sundlaugin Studio so special that you decided to record the new album there?

S: First of all, a change of scene was needed – having done the three previous recordings pretty much live to tape, with few dubs, we wanted to try something different. It was a studio we all related to because of numerous recordings of artists we know and/or have listened to and we needed to leave home to make the music. Time to settle as a group, practicing, writing and taking trips, playing concerts, eating horse and soaking up Iceland before four intense days of recordings made the record what it is. Sundlaugin is the bomb for warm, spheric and intense sound.

DZ: The song Færgen Ellen is an interesting paradox. It is definitely the catchiest song on the album, some may even say it’s radio-friendly, but the video is the opposite of that. Was it intended as a contradiction?

S: Not from us – 100% artistic freedom to Blake Nicotine. Awesome.

DZ: You just finished the first part of your tour, how was it? Do you have any plans of visiting other European countries after Denmark? I should probably ask about Poland since the interview is for a Polish website, but I’m currently living in the UK and I’d love to see you live, so I’m conflicted.

S: The gigs were great and we got to visit new places. We all want to come back to France where we played a lot in 2015, more of Poland, and it seems Switzerland and Slovakia are opening up to the SVINs. UK is hard, there is no money for outside bands, so funding by Danish organisations is crucial but tough, since there is no promise of outcome, financially or in terms of lasting PR. On our wishlist and drawingboards are Iceland and Japan, perhaps even a support tour in the US.

DZ: How does your creative process look like? What inspires you?

S: We all share love for a lot of music but have individual windows to something differing from the others. A mix of modern minimalism, Japanese and African heritage, noise, avant-garde electro, post-rock, top-10 billboard pop, 50/60´s jazz, soundtracks and symphonies make up some of the background, and with a need to improvise we find a way through all of it. The process is often quite slow and requires stage time. Sketches are found in the studio and finished on stage. A lot of “Missionær” was sculpted throughout the spring of 2015 while touring and doing festivals.

DZ: Have you ever thought of finding a vocalist?

S: Not as a steady member. We did a festival called PB43 in Copenhagen together with Kvindebandet, a Danish quartet which is now dissolved, adding electronics and female voices to our sound. No lyrics were added to SVIN’s material, but we remember screams, whispers and heavy moaning as extremely fitting to the overall soundscape.

DZ: If you have to pick one, who would you invite to collaborate with you on your next album and why: John Zorn, Mike Patton or the Norwegian shining?

S: A tough one! Collabs have been considered, but out of the three you mention, Shining would seem a bit too close to home, as for Zorn or Patton, both could indeed bring interesting energy to the band. When we consider collabs, the main concern is time. For it not to end up as a “band features soloist”, we would need time rehearsing or a larger portion of improvised gigs in order to integrate the cast and make a solid unit. 

DZ: This might sound a bit random, but what were the first albums you bought when you started discovering music and how do you feel about them now?

S: Nirvana, Portishead, John Coltrane, Nena, PJ Harvey, The Meters, Joe Cocker, Hüsker Dü, Slayer, are bands that have been with us since the dawn of musical awareness.

DZ: Thank you for the interview and good luck on the rest of the tour.

S: Hugs and awkward kisses!!