SVIN – Virgin Cuts

★★★★★★★★★☆

1. Cuts 2. Ringgajen 3. Tropisk 4. Coral 1 5. Midori 6. Jōmon 7. Altiplano 8. Moss 9. Baby

SKŁAD: Henrik Pultz Melbye – saksofon tenorowy, klarnet; Thomas Eiler – perkusja; Lars Bech Pilgaard – gitary GOŚCINNIE: Mija Milovic, klawisze – wokal; Rasmus Kjær– fortepian; Nils Gröndahl – skrzypce

PRODUKCJA: Anders Bach Pedersen

WYDANIE: 21 września 2018 – Mom Eat Dad Records

Może to frazes, ale czasem prawdziwa sztuka faktycznie rodzi się w bólach. Duński SVIN, mimo dzięsieciu lat stażu, artystycznej renomy i 4 albumów na koncie, musiał zasięgnąć pomocy fanów za pomocą serwisu Kickstarter. Gdyby tego było mało, kiedy winyle wyszły wreszcie z produkcji, dotarły do zespołu w opłakanym stanie, o czym trio donosiło na facebooku. Przyznam, że mnie to mocno zasmuciło, bo przestraszyłem się, że przez coś takiego Duńczycy mogą się zniechęcić i zawiesić instrumenty. Mam więc nadzieję, że fani docenią muzykę zawartą na „Virgin Cuts” i że wszystkie problemy pójdą w niepamięć.

Kampania na kickstarterze była dość oryginalna i personalna, aż żałuję, że nie mieszkam w Danii, bo chętnie bym wspomógł tworzenie albumu. Oprócz standardowych zestawów dodatkowych płyt i rarytasów zespół oferował lekcje grania na instrumentach, wspólny trening crossfit, VIP-owski wstęp na koncerty, „randkę” z członkami SVIN, kolację u Larsa, a także prywatny koncert. Całkiem zachęcające opcje, a do tego pozwalająca na bliskie spotkanie z fanami.

Od płyty „Missionær” wydanej w 2016 roku zaszły spore zmiany. Po pierwsze personalne, bo z kwartetu grupa przeistoczyła się w trio wspomagane przez paru gościnnych muzyków (odszedł klawiszowiec). Po drugie Duńczycy eksplorują na „Virgin Cuts” świeże inspiracje i kreują niezwykle bogaty świat, w którym nie ma miejsca na jasno nakreślone granice gatunkowe. Mieszanie gatunków i wolność stylistyczna zawsze były siłą zespołu, ale na „Virgin Cuts” wydaje się, że sięgnęli zupełnie nowego pułapu w swoich ekscytującyh eksploracjach.

Każdy kawałek jest przygodą i bogatym doznaniem. Midori to jedna z najbardziej oryginalnych i imponujących kompozycji zainspirowanych orientem, jakie kiedykolwiek słyszałem. Transowe perkusjonalia to jedyny element, który pozostaje niezmienny, a cała reszta po prostu płynie i napotyka na swojej drodze niespodziewane dźwięki. To bardzo delikatny i hipnotyzujący utwór. W wywiadzie ze SVIN w 2016 roku zapytałem, czy planują kiedykolwiek zaprosić do swojej muzyki wokalistów i wydawali się być otwarci na ten pomysł, czego świadectwem są dziś Cuts i Coral 1, w których swojego głosu użyczyła Mija Milovic grająca również gdzieniegdzie na klawiszach. W Cuts to jedynie zaczępka, bo jej głos jest tak przetworzony, że można go pomylić z instrumentami, ale w Coral 1 jest całkowicie na pierwszym planie. Jej zimny głos o gotyckiej wrażliwości przywołuje na myśl takie artystki jak Soap & Skin, Björk, a nawet Fever Ray . Nie pogniewałbym się na cały album w takim klimacie, ale Duńczycy chyba nie są w stanie stanąć w miejscu i nagrać na płytę choćby odrobinę podobnych do siebie, gatunkowo zamkniętych utworów.

„Virgin Cuts” to zdecydowanie żywsza płyta niż jej poprzedniczka, która popchnęła trio w kierunku ambientu. Zespół wraca tutaj do mocniejszych gitarowych akcentów i nadpobudliwej perkusji. Dużo tutaj noiserockowych sprzężeń i pogłosu. Co również mocno się wybija, to pewna plemienność tego materiału. Muzyka afrykańska z pewnością była dużą inspiracją, nawet w utworach, które za wszelką cenę starają się takowe zagłuszyć lub dokładnie ukryć jak w Baby. Łatwo zapomnieć o saksofonie Henrika Melbye, kiedy jest on tak idealnie wpleciony w te 9 kompozycji. Czasami kreuje on tło, innym razem podąża własnymi ścieżkami i jakimś cudem nie stoi w opozycji do reszty instrumentów, a w końcu wpada w lekką kakofonię i przypomina, że nie jest to wygodna i bezpieczna muzyka. Jesteśmy w dziczy i nie obowiązują tu żadne sztuczne prawa.

Nie pojąłem jeszcze w pełni piękna tego dzieła, ale wiem, że SVIN znaleźli w moim sercu miejsce, które nie może już bez nich istnieć. Podobno „Virgin Cuts” zarejestrowano w jeden dzień i w dużym stopniu była to improwizacja. Czapki z głów w takim razie, bo efekt jest rewelacyjny. Oby kapela wreszcie zyskała zasłużone uznanie i stabilizację.