Ted Novak – Monument Valley

★★★★★★★✭☆☆

1. Back To The Hooghan 2. Stone Face Blues 3. Prince Of Asrub 4. Cherry Tree Blues 5. Desert Episode 6. Old Chief Slide 7. Code Talker 8. Danza Del Brujo 

SKŁAD: Ted Novak – gitara; Jan Smoczyński – organy Hammonda; Paweł Dobrowolski – perkusja

PRODUKCJA: Ted Novak

WYDANIE: 16 października 2016

Pomysł na siebie trzeba mieć. Z odzwierciedleniem tego, co w duszy gra już jest różnie. Niejaki Ted Novak miał na siebie pomysł taki, aby do swojej twórczości jazz-rocka i bluesa włączyć historię Ameryki Północnej, a dokładniej kulturę Indian Navaho zamieszkujących krainę Monument Valley, będącą rezerwatem dla ostatnich przedstawicieli plemienia. Przyznacie – zadanie trudne.

Po dwóch latach od debiutu „Rural Crisis”, z którym niestety przyjemności nie miałem, chociaż już wiem, że na pewno po niego sięgnę, artysta proponuje kolejny materiał. Materiał pod względem instrumentarium skromny, bo zaledwie w otoczeniu dwójki muzyków, Jana Smoczyńskiego stojącego za organami Hammonda oraz Pawła Dobrowolskiego za perkusją. Z pewnością rzuca się w oczy od razu brak basu, ale tych mniej doświadczonych uspokajam, bo uzupełniają je jak mogą pedały basowe organów. To wystarczyło, aby dać motorykę i niezbędną żywiołowość pod to niewątpliwie energetyczne wydawnictwo. Kluczowe jednak w tym wszystkim są melodie oraz ich zróżnicowanie. Te są naprawdę barwne.

W twórczości Teda Novaka wielu odnajdzie Jimiego Hendrixa (Back To the Hooghan), Johna Scofielda (Stone Face Blues), czy też Jeffa Becka (Prince of Asrub, Desert Episode). Co jednak najważniejsze, pomimo ewidentnych konotacji z niniejszymi przedstawicielami klasyki, Ted Novak inspiracji nienadużywa. Zwięźle miesza rock, jazz, progresję, funk i najważniejsze u niego fusionowe tematy (Old Chief Slide). W tym kontekście z pewnością trzeba podkreślić kompozycję Prince of Asrub rozbudowującą wspomniany gatunek o eksperymentalne fragmenty oraz psychodelię, o którą zresztą na całej płycie nietrudno.

Utwory w zasadzie rzadko kiedy skoncentrowane są na głównym temacie. Paradoksalnie mimo sztywnej konstrukcji trzymającęj się fundamentów aranżu, kompozycje są bogate i nieschematyczne w rozwiązaniach harmonicznych. Często charakteryzują się ciekawą progresywną dynamiką (Old Chief Slide, Code Talker, Prince of Asrub), aby w innych dać dźwiękom zaczerpnąć powietrza w przestrzennych rozleniwionych brzmieniach (Desert Episode). Stabilność podjętych konwencji nie zabija jednak luzu. Rzekłbym nawet, że jest w tym metoda, bo bardziej kontrastujące ze sobą struktury kompozycji nie są płynnie rozwinięte, co jednak w konsekwencji charakteryzuje się bogatym rozprowadzeniem improwizacji. Każdy z utworów charakteryzuje się czymś innym. Album nie jest naznaczony blizną wspomnianego schematyzmu. Ponadto, utwory same w sobie nagrane zostały na setkę w ciągu trzech dni (!).  Wszystko związane wręcz surowym miksem… Wolność jednak zawsze ma swoją cenę. W przypadku tego albumu, pomimo bajecznie ciekawej różnorodność, straciła ona na swojej spójności, nadając jednak poszczególnym utworom oryginalny wydźwięk i przekrój tego, co najlepsze z przełomu lat 60. oraz 70. 

Płytę niesie zdecydowanie duży ładunek twórczy, który nie tylko przychodzi łatwo przy słuchaniu, ale wnosi dużo emocji bez technicznej nachalności. No dobra, ale spytacie się, gdzie w tym wszystkim koczuje plemię Navaho? Będę szczery i powiem, że nigdy bym się nie domyślił z wiązaniem tego projektu z kulturą Indian i właściwie na siłę powiązań rzekomych się nie doszukiwałem. Nie w tym jednak rzecz. Muzyka oparta na folklorze czy też nie. Symbolizm górą. Najważniejszy jest kontekst kompozycji, które niewątpliwie obrazują wykonawczą wolność, co można na upartego powiązać z przedstawicielami wymierającej kultury Ameryki Północnej. Da się to również usłyszeć pod względem proporcji solowych wykonów, których nie uzurpuje na wyłączność lider projektu. Każdy z wykonawców ma na tym materiale do dodania swoje trzy grosze, a najlepsze ich popisy znajdziemy w Stone Face Blues oraz Old Chief Slide.

Wszystko zagrane z wyczuciem i ze swobodą improwizacji, która nie wybija się na stworzenie czegoś rewolucyjnego. Duża rolę pełnią organy Hammonda, które dają projektowi mocno bluesowego brzmienia, którym prowodyr całego zamieszania z pewnością darzy dużym szacunkiem. Świetnie przy tym scalone z główną rolą gitary i jej beztroskim podejściem. Taka jest też cała płyta. Uniwersalna w swoim pojęciu sztuki, którą po prostu się chłonie.