The Neal Morse Band – Similitude of a Dream

★★★★★★★★★★

1. Long Day 2.Overture 3. The Dream 4. City Of Destruction 5. We Have Got To Go 6. Makes No Sense 7. Draw The Line 8. The Slough 9. Back To The City 10. The Ways Of A Fool 11. So Far Gone 12. Breath Of Angels 13. Slave To Your Mind 14. Shortcut To Salvation 15. The Man In The Iron Cage 16. The Road Called Home 17. Sloth 18. Freedom Song 19. I’m Running 20. The Mask 21. Confrontation 22. The Battle 23. Broken Sky/Long Day Reprise SKŁAD: Neal Morse: śpiew, gitary, instrumenty klawiszowe; Mike Portnoy: perkusja, śpiew; Randy George: bas; Eric Gillette: gitary, śpiew; Bill Hubauer: instrumenty klawiszowe, śpiew PRODUKCJA: Mike Portnoy, Randy George, Eric Gillette & Bill Hubauer WYDANIE: 11 listopada 2016 – Radiant Records

www.nealmorse.com

Chyba nie ma we współczesnym prog-rockowym świecie osoby bardziej zapracowanej niż Neal Morse. Każdego roku wydaje on kilka płyt w różnych konfiguracjach – solowych (rockowych bądź chrześcijańsko-pop-akustycznych) lub w ramach swoich licznych muzycznych projektów. Wszystkim zwolennikom rocka progresywnego nie są obce takie nazwy jak Spock’s Beard – zespół, który Neal współtworzył, by ostatecznie u szczytu kariery i ku rozpaczy ogółu go opuścić; Transatlantic – supergrupa w składzie: Roine Stolt (The Flower Kings), Pete Trewavas (Marillion), Daniel Gildenlöw (Pain of Salvation); czy Flying Colors tworzony przez takich muzyków jak: Steve Morse (Deep Purple), Dave LaRue (Dixi Dregs), Casey McPherson (Alpha Rev). Nazwiska mówią same za siebie – to tuzy współczesnej muzyki rockowej. Co poza obecnością Neala łączy jeszcze wymienione grupy z solową twórczością artysty? Oczywiście obecność Mike’a Portnoya – przez wielu uważanego za najbardziej utalentowanego współcześnie grającego perkusistę, prywatnie wielkiego przyjaciela Neala a w przeszłości założyciela i lidera formacji Dream Theater. Wydaje się, że właśnie ten duet nadaje ton wspomnianym kapelom. Chemia i totalne zgranie między obu artystami odpowiadają za sukcesy tworzonej przez nich muzyki oraz jej wyjątkowość. Po raz pierwszy muzycznie spotkali się na debiucie Transatlantic „SMPT:e”. To wraz z wydaniem tego albumu rozpoczęła się ich współpraca oraz bardzo bliska przyjaźń Neala z Mikiem, która zaowocował jak dotychczas wydaniem 18. (sic!) wspólnych albumów.   

Tak Mike Portnoy opisuje jego relację z Nealem: Neal to moja muzyczna bratnia dusza. Mój związek z nim jest bardzo głęboki i jak mi się wydaje oparty na wzajemnym podziwie oraz szacunku. Dla mnie jest on jednym z najlepszych kompozytorów wszech czasów. Byłem wielkim fanem, tego co robił z Spock’s Beard w połowie lat 90., ale kiedy zaczęliśmy pracować razem w zespole Transatlantic, a następnie na jego solowych płytach oraz w grupie Flying Colors, stworzyliśmy tę więź, która jest muzyczna, ale także osobista. To jeden z moich najlepszych przyjaciół, który pomógł mi w ciężkich czasach, a ja również pomogłem jemu. Uwielbiamy razem pracować.

Neal Morse po opuszczeniu formacji Spock’s Beard w 2002 roku ogłosił, że ma zamiar całkowicie poświęcić się duchowej ścieżce życia. Wcześniej bowiem stał się bardzo zaangażowanym chrześcijaninem i nie było jasne czy jeszcze kiedykolwiek o nim usłyszymy w muzycznym świecie. Spock’s Beard plasował się wówczas w czołówce zespołów progresywnych tamtych czasów. Po wydaniu albumów „V” oraz „Snow” wydawało się, że formację czeka świetlana przyszłość. Nie trzeba więc pisać jak bardzo zdruzgotani byli fani na wieść o jej rozpadzie. Nie minął jednak rok, a gruchnęła informacja, że Neal powraca z monumentalnym dziełem „Testimony”, które stanowiło „świadectwo” drogi ku Bogu a teksty opisywały jego życie, którego ukoronowaniem stał się silny związek z Bogiem. Oczywiście na perkusji grał zawsze wierny Mike. Od tamtego czasu Morse wydał jeszcze 6 solowych albumów aby całkowicie przeorganizować swój pomysł na solową działalność. W roku 2014 ogłosił „casting” na członków jego zespołu, w wyniku którego do stałego składu oprócz Morse’a, Portnoya, Rondy George’a dołączyli multiinstrumentaliści – Eric Gillette oraz Bill Hubauer. Tak narodził się The Neal Morse Band debiutujący znakomicie przyjętym krążkiem „The Grand Experiment” (2015).

Śmiało można stwierdzić, że tym wydawnictwem Neal osiągnął wyżyny swojej twórczości a sposób gry muzyków oraz ich zgranie sprawiły, że album aż buchał świeżością, mnogością pomysłów i radością wspólnego grania. Szczególnie mocno można było tego doświadczyć na koncertach, których kulminacyjnym punktem stały się improwizacje muzyczne, w trakcie których artyści wymieniali się instrumentami, na wszystkich bez wyjątku grając niczym wirtuozi! Do obejrzenia poniżej –  od minuty 16:28.

   

Wielkie oczekiwania oraz zapowiedzi towarzyszyły kolejnemu albumowi „The Similitude of a Dream”. Szczególnie, że Neal oraz Mike na wiele tygodniu przed wydaniem opisywali go w samych superlatywach, sugerując, że będzie to dzieło, które na jednej półce można postawić obok takich klasyków jak między innymi „The Wall” Pink Floyd czy „The Lamb Lies Down on Broadway” Genesis.

Mike Portnoy twierdzi: (…) że to najlepszy album w mojej karierze. Neal i ja mamy już na koncie 18 wspólnych albumów i uważam, że „The Similitude Of A Dream” jest absolutnym szczytem naszej twórczej współpracy. Zawsze miałem słabość do podwójnych koncept albumów, takich jak „The Wall” Pink Floyd czy „Tommy” The Who i teraz mogę odważnie stwierdzić, że stworzyliśmy płytę, którą można postawić obok tych arcydzieł. Wiem, że to mocne słowa, ale mając na koncie blisko 50 krążków mogę szczerze postrzegać „The Similitude Of A Dream” jako kluczowy dla mojego dorobku.

Album przemyślany został jako dwupłytowy koncept oparty na klasyku literatury światowej. „Similitude Of A Dream” jest luźno, a czasem bezpośrednio oparty na książce Johna Bunyana „Wędrówka Pielgrzyma” („The Pilgrim’s Progress”). Książka, której oryginalny tytuł brzmi „The Pilgrim’s Progress from This World to That Which Is to Come” przedstawia wydarzenia na podobieństwo snu i została pierwotnie opublikowana w 1678 roku. Opowiada o duchowej podróży człowieka z Miasta Zniszczenia do miejsca zbawienia. Ktoś zasugerował mi, żebym nagrał koncept album oparty na tym dziele, ale później wypadło mi to z głowy. Przypomniałem sobie o tym pomyśle, kiedy w grudniu zacząłem pisać nowe utwory. Nie czytałem tej książki, dlatego „wygooglowałem” jej streszczenie i zacząłem pisać zręby utworów i instrumentacji oparte na tym, co przeczytałem. Te fragmenty zostały połączone z pomysłami, które dostarczyli pozostali muzycy i nagle wszystko w cudowny sposób eksplodowało w podwójny koncept album. Zabawne, że krążek opiera się tylko na jakiś 75-80 stronach książki. Może powinniśmy wydać zestaw pięciopłytowy? Zachowamy to jednak na przyszłość. Jako konkluzję naszych wyczerpujących sesji nagraniowych przytoczę uwagę Mike’a, który powiedział proroczo: Panowie, myślę, że właśnie zakończyliśmy najważniejszy album w naszych karierach.

A jak  przedstawia się to muzycznie ? Jest znakomicie, wprost rewelacyjnie. Płyta aż kipi mnogością motywów, melodii, gitarowych riffów, klawiszowych pasaży czy perkusyjnych łamańców. Każdy oryginalny i niepowtarzalny, każdy osnuty wokół melodii, od których trudno się uwolnić. Niewątpliwie to jedna z mocniejszych stron płyty. Praktycznie każdy utwór pomimo tego, że stanowi część wielkiej całości, mógłby być samodzielnym bytem równoważnym zawartości co najmniej dziesięciu płyt przeciętnej kapeli rockowej. Taka w nich tkwi różnorodność, siła i magia. W niektórych momentach melodie są tak wszechogarniające swą energią i entuzjazmem, że – klnę się na wszystko – unoszę się w powietrzu, fruwając pod sufitem. Trudno utrzymać się bowiem na ziemi przy takiej muzyce. 

Wszystkie utwory na płycie są niezwykle równe i trzymające taki sam wysoki poziom. Może poza jednym: Freedom Song, który nie do końca pasuje do całości ze względu na wyraźne wpływy muzyki country, za którą to osobiście nie przepadam. To jednak zaledwie cztery minuty wobec ponad stu pozostałych – wprost doskonałych. Płyta zaczyna się a sposób morse’owo-tradycyjny od instrumentalnej uwertury poprzedzonej krótkim prawie wyłącznie wokalnym wstępem. Prawie – gdyż w tle słyszymy smyczki. Progresywny koncept Neala bez uwertury to tak jak dobre piwo bez pianki, da się wypić, ale czegoś jakby brakuje. Wokalny wstęp jak i cała uwertura wprowadzają w klimat płyty prezentując główne motywy jakie przewijać się będą na dwóch krążkach. Równocześnie demonstrują kunszt i instrumentalną wirtuozerię wszystkich muzyków. Kolejny utwór – The Dream jest znów krótką kompozycją z dominującym wokalem Neala i można potraktować ją jako przedłużony wstęp. Wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. Mocny rockowy riff wprowadza do utworu City of Distruction, w którym główny bohater Christian opuszcza miasto zniszczenia i udaje się w podróż w nieznane. Kawałek ten z powodzeniem mógłby się znaleźć na albumie formacji Dream Theater i świetnie nadaję się na promocję płyty. Słuszna była decyzja o wybraniu go na pierwszy singiel oraz powstaniu teledysku. Muzyka płynie a słuchacz unosi się na jej falach. Po praktycznie instrumentalnym We Have Got To Go następuje pierwsze apogeum – 3 powalające kawałki Makes No Sense to Me, Draw The Line oraz Sloth. Pierwszy z nich entuzjastyczny i niezwykle melodyjny, a dwa kolejne ciężkie z domieszką metalu oraz bardzo rozbudowanymi jazzowymi solówkami. Jeżeli ktoś pomyślał, że dalej napięcie będzie już tylko spadać to był w błędzie. Jest jak w filmach Hitchcocka – na początku jest trzęsienie ziemi, a później napięcie stale rośnie. Ileż tu zmyślnych riffów, ognistych solówek, nietuzinkowych melodii. Utwór The Ways of the Fool stanowi niejako przekrój muzyczny lat 60. i 70. Słuchać wyraźne nawiązania do The Beatles, Alan Parsons Project, Queen, The Moody Blues, Genesis. Solo na klawiszach to prawdziwy hołd oddany zmarłemu niedawno Keithowi Emerson z grupy Emerson, Lake & Palmer – to samo brzmienie oraz motywy zaczerpnięte z jego twórczości. Można sobie wyobrazić jak Bill Hubauer grając ten motyw mruga do słuchacza okiem. Drugi krążek rozpoczyna się od prawdziwego rollercoastera – Slave to Your Mind pełnego łamańców, i gitarowo-klawiszowych dialogów. To chyba najmocniejszy instrumentalnie utwór na płycie. Muzycy doskonale operują kontrastem bowiem kolejny Shortcut to Salvation jest zupełnie z innej bajki, bowiem znajdziemy na nim chociażby fragmenty funky z jazzową solówką na saksofonie. Dalej mamy bluesa w postaci mającego w sobie wiele z głębokiej purpury The Man in The Iron Cage – to drugie apogeum na płycie. Kolejne momenty prowadzą do kulminacji, długiego finału, podczas którego po bitwie stoczonej z szatanem bohater znajduje ukojenie u celu swe podróży. Wszystko zaczyna się od The Mask fortepianowego wprowadzenia, które można byłoby porównaćdo wstępu do Firth of Fift Genesis. Końcówka to już szaleństwo, które przechodzi w Confrontation z metalowymi motywami przewijanymi cytatami z poprzednich utworów oraz The Battle opisywanym było przez Mike’a jako jeden z najtrudniejszych do zagrania na perkusji utworów w jego życiu – instrumentalny łamaniec i kolejny punkt kulminacyjny. Zakończenie całości ponownie morse’owo-tradycyjne. Podniosłe, symfoniczne… ekstaza w całej okazałości.     Jakby nie patrzeć, album ten powinno słuchać się w całości, w skupieniu, najlepiej zgłębiając również samą treść. Wtedy dopiero można docenić jego piękno oraz geniusz Neala, który niczym wybitni kompozytorzy muzyki poważnej potrafi stworzyć spójne dzieło od początku do końca trzymające się zamysłu oraz fabuły. Słuchając płyty ma się wrażenie, że to nie odrębne kompozycje a jedna wielka symfonia lub pasjonujący film. Kompozycje przechodzą jedna w drugą a poszczególne motywy przeplatają się i powracają w różnych formach.  

Porównując „Similitude of a Dream” do poprzedniego i zarazem pierwszego dokonania The Neal Morse Band – „The Grand Experiment” ma się wrażenie, iż muzycy wkroczyli na nowy poziom, doskonale się zgrali. Na płycie nie dominuje już Neal, wokalistami są wszyscy i słychać, że to zespół przez wielkie „Z”, a nie tylko muzycy towarzyszący Nealowi. To jest właśnie siła tej płyty. Aby album w pełni docenić potrzeba co najmniej kilka przesłuchań. Dzieło jest tak wielkie, że nie sposób ogarnąć go za jednym razem. Zalecałbym więc cierpliwość oraz koncentrację. Wyłącznie wówczas czeka nas nagroda w postaci szybowania pod sufitem! Polecam – regularnie zażywam! „Similitude of a Dream” jest wielkim sukcesem muzyków, którzy tak na prawdę nie muszą już niczego udowadniać mając na swym koncie wybitne dzieła zaliczane do klasyki prog-rocka. Niewątpliwie co do statusu albumu mającego być według Mike’a jednym z najlepszych w swym gatunku  można dyskutować. Niemniej jednak muzyka zawarta na tym wydanictwie dokonuje niemożliwego i przekracza oczekiwania jakie w niej pokładano. To oszałamiający album,  który bez wątpienia stanowi największe osiągnięcie duetu Neal’a Morse’a z Mikiem Portnoy’em.