The Neal Morse Band (Warszawa, Klub Progresja – 28.03.2017)

Fot. Robert Grablewski 

Niewielu jest artystów, o których można powiedzieć, że „urodzili się” na scenie. Koncertowanie dla nich jest naturalne, potrafią nawiązać bezpośredni, szczery kontakt z publicznością, są totalnie zaangażowani w każdej sekundzie występu. To widać, słychać i czuć. Nazywa się to autentyzm, szczerość, oddanie. Neal Morse jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli tego rzadkiego „gatunku” artystów scenicznych. Na każdym koncercie bezgranicznie ofiarowuje siebie oraz swoją muzykę publiczności. Dosłownie. Od momentu wyjścia na scenę widać radość i szczęście jakie czerpie ze swoich muzycznych spektakli na żywo. Jego kompozycje są bardzo osobiste, związane z wiarą w Boga oraz jego relacją z nim. Kiedy się wzruszy potrafi płakać i nie kryje tego. Eksploduje euforią, kiedy muzyka oraz tekst go do tego skłaniają. Nie istnieje Neal Morse grający na instrumentach, śpiewający oraz wykonujący muzykę. To wszystko staje się jednym, stapia się i pochłania w monolicie artyzmu. Wirtuozeria oraz lekkość z jaką gra praktycznie na wszystkich instrumentach pozwalają mu koncentrować się wyłącznie na oddawaniu muzyki całą swoją osobą. Ma doskonałych partnerów, każdy z nich jest multiinstrumentalistą, a wszyscy są wręcz wzorcowo ze sobą zgrani. To prawdziwy „zespół”. The Neal Morse Band. Ich koncert to uczta dla duszy.

Fot. Aleksandra Skibińska

Uczta, a wręcz obżarstwo muzyczne stało się udziałem licznie zgromadzonej publiczności w klubie Progresja (Warszawa) 28 marca. Wtedy to zagrali w Polsce po raz pierwszy The Neal Morse Band. Wprawdzie Neal koncertował już w naszym kraju w roku 2013 w Krakowie i Opolu, ale występował wtedy solowo, wyłącznie pod swoim imieniem i nazwiskiem. Gościliśmy go również wraz z zespołem Transatlantic na jedynym koncercie w Poznaniu w roku 2010. Tym razem Neal przyjechał do Polski w ramach trasy koncertowej promującej najnowsze dzieło „Similitude of a Dream” (nasza  recenzja TUTAJ). W ramach koncertu zorganizowanego przez firmę Music Landscape Production wspomniana grupa wykonać miała album ten w całości od początku do końca. To tzw. koncept album, wielka całość oparta na wzajemnie przeplatających się oraz powracających motywach muzycznych będących tłem dla opowieści o pewnym pielgrzymie (chcących poznać szczegóły zapraszam do zapoznania się z powyższą recenzją).  

Fot. Aleksandra Skibińska

Na deskach progresji oprócz Neala pojawili się członkowie jego zespołu:

Mike Portnoy – światowa gwiazda rocka progresywnego, metalu, bardzo często określany jako najlepszy współczesny perkusista rockowy. Ilość projektów muzycznych, jakie współtworzył, oraz koncertów, jakie zagrał, może przyprawić o zawrót głowy. Wymieńmy kilka  – Dream Theater, Transatlantic, Winery Dogs, Avengeld Sevenfold, Flying Colours, Liquid Tension Experiment…

Eric Gillette – znakomity młody gitarzysta, który swoją techniką zdaje się przewyższać samego Johna Petrucciego (Dream Theater), posiada również znakomity głos.

Bill Hubauer – wirtuoz oraz multiinstrumentalista grający w zespole  na instrumentach klawiszowych oraz udzielający się wokalnie. Ma doskonałą barwę głosu, która idealnie mogłaby pasować do projektu The Alan Parsons Project.

Fot. Robert Grablewski

Randy George – stary druch Neala, basista… doskonały basista,  który grał na każdej jego solowej płycie.

Niemalże dokładnie o godzinie 20.00 oczekujący z niecierpliwością fani usłyszeli z głośników Intro z równocześnie przygasłającymi światłami. Po tym światła zupełnie zgasły i zabrzmiały pierwsze dźwięki płyty. Na scenie pojawił się ubrany w strój pielgrzyma oraz podświetlony niczym Phil Collins w utworze Mama (Genesis) Neal Morse. Zaśpiewał pierwsze takty „Similitude Of A Dream”, a za chwilę wybuchła muzyka grana przez całą grupę. Rozbłysły światła, a publiczność powitała zespół entuzjastyczną wrzawą. Tak rozpoczął się utwór Overture  – wstęp do płyty, który został brawurowo wręcz zagrany. Energia, z jaką rozpoczęli, uderzyła w publiczność i porwała ją od samego początku. Ze sceny zaczęły sypać się iskry. Radość, z jaką grali, wkrótce stała się udziałem całej publiczności, której euforia pękła na dobre przy City of Destruction – utworze, który promował „Similitude of a Dream” jeszcze przed jej wydaniem. Eric Gillette poraził wszystkich gitarowym solo, jakich w czasie występu miało być całe mnóstwo.Trudno było nadążyć wzrokiem za palcami gnającymi po gryfie gitary, ale Mr. Gillette zdawał się grać niejako bez wysiłku, tak „przy okazji”. 

Fot. Aleksandra Skibińska

Kolejnym mocnym fragmentem był jeden z moich ulubionych momentów Makes No Sense. Świetna melodia i genialny wokal Neala uzupełniany w pewnych fragmentach przez Erica oraz Billa. Ten ostatni fenomenalnie grał na klawiszach, a wokalnie w pełnej krasie pokazał się w kawałku The Ways of A Fool, w którym wyraźnie słychać było inspiracje najlepszym rockiem progresywnym lat 70. Artyści zagrali jeszcze niezwykle dynamiczny So Far Gone oraz balladowy Breath of Angels, by zostawić rozgrzaną do czerwoności publiczność na krótka przerwę w momencie, kiedy kończy się pierwsza płyta, podwójnego wszak albumu „Similitude of a Dream”. Trudno im się dziwić – przez ponad godzinę grali na pełnych obrotach muzykę niezwykle trudną i wymagającą technicznie.

Fot. Aleksandra Skibińska

Po około 10 minutach uderzyli ze zdwojoną mocą wraz z otwierającym drugą płytę Slave To Your Mind. To kawałek pełen rytmicznych łamańców oraz solowych popisów instrumentalistów; wybitnie nadający się do tego, aby nieco poimprowizować, z czego też słusznie muzycy korzystali. Każdy właściwie koncert The Neal Morse Band zawiera takie elementy, prawdziwe improwizowane bitwy muzyczne pomiędzy artystami prześcigającymi się w swoich solówkach. The Neal Morse Band często sięgają również do zawsze entuzjastycznie przyjmowanego patentu, który nazwali „Switcheroo”. Polega on na tym, że w trakcie kompozycji, nie przestając grać, zamieniają się instrumentami. Każdy z nich daje prawdziwy popis na instrumentach kolegów i każdy robi to wyśmienicie! To jednak niestety element jakiego na koncercie w Progresji zabrakło. Może następnym razem.

Kolejny utwór Shortcut to Salvation był ukłonem w stronę muzyki pop najwyższych lotów – zakończył się wyciągnięciem przez Billa – jak z magicznego rękawa – saksofonu. Grając improwizowaną solówkę po raz kolejny udowodnił, że jest świetnym multiinstrumentalistą. Zespół nie dał jednak odetchnąć i przeszedł do bluesowej kompozycji The Man in the Iron Cage – to był kolejny majstersztyk bardzo gorąco przyjęty przez publiczność.

Fot. Aleksandra Skibińska

Następna w kolejce była kompozycja Freedom Song – krótki akustyczny przerywnik w stylu country, za którym nie przepadam. Na koncercie jednakże nabrał zupełnie innego formatu. Wszyscy muzycy wyszli bowiem do przodu, śpiewając razem, co stworzyło wyśmienity nastrój. Był to moment, w którym Mike Portnoy wyszedł zza swojego zestawu perkusyjnego i przemówił do publiczności ku wszechogarniającej wszystkich radości. Mike na tym koncercie był nieco mniej aktywny niż zwykle. Grał znakomicie jak zawsze, ale konferansjerka należała jednak do Neala. Zwykle to prawdziwy gaduła. Na koncercie w Warszawie musiał zostać odsunięty na bok, chociaż jego szczytowy moment tego wieczoru miał dopiero nadejść. Kiedy koncert zbliżało się do końca nastąpiła prawdziwa kulminacja. The Mask, Confrontation oraz The Battle. W tym ostatnim zespół przeszedł sam siebie. Mike często mówił, że utwór ten jest jednym z najtrudniejszych do zagrania w całej jego karierze. Dał radę i na żywo. Zdawało się, że nawet lepiej niż na płycie! Kakofonia perkusji, gitar oraz klawiszy zahipnotyzowała publiczność by nagle urwać i przejść do stonowanego zakończenia. Broken Sky zaczął się bardzo delikatnie, ale co działo się później! Wokale Neala oraz Erica zdawały się podnosić całą publiczność. Wszyscy lewitowali, gdy Eric uderzył potężną solówką, w trakcie której całe towarzystwo odfrunęło w kosmos.

Fot. Aleksandra Skibińska

Wrzawa jaka zamknęła Similitude była jedną z największych i najbardziej szczerych, jakie doświadczyłem na koncertach. Publiczność nie dała zespołowi zejść zupełnie ze sceny. The Neal Morse Band wyszedł, aby zagrać dwa bisy: pół-żartobliwy Agenda oraz porywający The Call, oba z poprzedniej płyty „The Grand Experiment”. Na tym ten prawie 3 godzinny spektakl się zakończył, choć wszyscy chcieli aby trwał i trwał.

Było to niezapomniane wydarzenie. The Neal Morse Band – na żywo w Polsce. Jeden z najlepszych koncertów, w jakich uczestniczyłem. Lepszy niż poprzedni solowy występ Neala, lepszy niż koncert Transatlantic. Poprzeczka zawieszona niesamowicie wysoko! Dziękujemy i zapraszamy ponownie.  

Fot. Aleksandra Skibińska