Thrice – To Be Everywhere Is to Be Nowhere

★★★★★★★★✭☆

1. Hurricane 2. Blood on the Sand 3. The Window 4. Wake Up 5. The Long Defeat 6. Seneca 7. Black Honey 8. Stay With Me 9. Death from Above 10. Whistleblower 11. Salt and Shadow

SKŁAD: Dustin Kensrue – wokal, gitara rytmiczna, syntezatory, perkusja;

Teppei Teranishi – gitara, syntezatory, wokal, fortepian, dzwonki;

Eddie Breckenridge – gitara basowa, syntezatory, wokal, gitary;

Riley Breckenridge – perkusja, programowanie

PRODUKCJA: Eric Palmquist

WYDANIE: 27 maja 2016 – Vagrant

Są na świecie artyści, którzy bez przerwy ewoluują i wciąż zaskakują swoich słuchaczy, nierzadko też ich do siebie zniechęcając, bo zmiana brzmienia pomiędzy albumami jest zbyt gwałtowna lub nietrafiona. Wiadomo, klient ma zawsze rację. Są też artyści, którzy wpadają w pułapkę dnia świstaka i na każdym albumie prezentują dokładnie to samo z drobnymi wariacjami, żeby słuchacz się nie połapał. Szczerzę, potrzebujemy obu tych gatunków. Czasem potrzebujemy prostej muzyki, która nas rozbuja i wpadnie w ucho, a innym razem chcemy, żeby ktoś nam zaimponował. Thrice należą do grona artystów, którzy z każdą kolejną płytą mają do zaprezentowania coś nowego, zmiana nie musi być znacząca, ale zawsze możemy liczyć na ekscytującą muzykę. Ich najnowszy album wpada też jednak w drugą kategorię, bo najzwyczajniej w świecie słuchanie go to czysta frajda.

Zespół zaczynał z melodyjnym hardcorem, który niedaleko miał też do metalcore’a. Teraz znacznie bliżej im do alternatywnego rocka. Niewtajemniczeni powiedzą, że to czysta komercjalizacja z ich strony, ale stopniowa ewolucja brzmienia Thrice pokazuje, że nie ma nic naturalniejszego na świecie, zwłaszcza że zespół nigdy nie popełnił muzycznego faux pas. Nawet w przypadku tak ryzykownego przedsięwzięcia, jak seria czterech EP zatytułowanych „The Alchemy Index” podejmująca temat 4 żywiołów. Album ten pokazał jak dobrze zespół radzi sobie w tworzeniu interesującej i wielowymiarowej muzyki. Zalążki zmian w podejściu do tworzenia muzyki pojawiły się jednak już na „Vheissu”, który po dziś dzień uważany jest przez wielu za szczytowe osiągnięcie załogi z Kalifornii. Wzbogacenie brzmienia nowymi instrumentami i dodanie elektroniki i ambientu to tylko parę znaczących zmian, jakie przyniósł ten krążek.

Przejdźmy jednak do ostatnich lat. Po albumie „Major/Minor” z 2011 Thrice zdecydowali się na krótką przerwę i poświęcenie się karierom solowym. Odpalenie „To Be Everywhere Is to Be Nowhere ”(cóż za przewrotny tytuł) pokazuje, że chwila odpoczynku od macierzystej grupy rozbudziła w Kalifornijczykach duże pokłady sił twórczych. Dustin Kensrue przygotował mocno zaangażowane teksty, które zyskują na mocy dzięki ich prezentacji w piosenkach. Z płyty na płytę brzmi ostrzej przez swoją coraz to wyraźniejszą chrypę, która nadaje kompozycjom zaciekłości. Instrumentaliści wtórują mu chwytliwymi riffami i wibrującą sekcją rytmiczną, która wciąż czerpie garściami ze spuścizny hardcore’a. Wśród 11 kompozycji wypełniających album nie znajdziemy słabych momentów, a i różnorodność została utrzymana. Na rozbudzenie mamy singlowe Blood On the Sand i Black Honey, przy których trudno usiedzieć w miejscu. Ten pierwszy pobrzmiewa trochę Foo Fighters, zwłaszcza utworami typu The Pretender. Drugi ma w sobie trochę z przebojowości wczesnego Three Days Grace i zdecydowanie króluje na mojej liście najbardziej zapamiętywalnych utworów ostatniego roku. Słuchanie go przepełnia energią, a refren wręcz eksploduje emocjami i pazurem. Większość utworów z tej płyty jest bardzo energetyczna i pobudzająca, jakby ktoś naładował członków zespołu energią, której musieli się pozbyć w trakcie sesji nagraniowej. Thrice jednak lubi czasem zwolnić, tak więc dostajemy krótki przerywnik w postaci Seneca, Liryczny, lecz wciąż pełen zacięcia i emocjonalnego ekshibicjonizmu Stay With Me, a także Salt and Shadow zbudowany głównie na klawiszach.

Jeśli rzucić okiem na teksty, widać, że są mocno zaangażowane, czy to emocjonalnie, czy też politycznie. Bardzo na czasie jest Death from Above traktujący o pilocie drona: „But I am never sure who I am killing / How many innocents were in the building? / I drop death out of the…”. Wystarczy posłuchać, w jaki sposób Kensrue wyśpiewuje te słowa, by zrozumieć, ile mają dla niego znaczenia. Przepełniony uczuciami jest też The Long Defeat, który oferuje świetny balans pomiędzy rockowym ciężarem, a bardziej melodyjnymi rozwiązaniami, ma też jedną z najciekawszych linii melodycznych. The Window z kolei raczy nas tnącymi gitarami i szorstkim wokalem.

Thrice coraz bardziej zaczynają mi przypominać nasz polski OCN, a to wszystko za sprawą ich ewidentnego talentu do tworzenia ambitnego rocka z rewelacyjnymi melodiami, który nigdy nie brzmi jak tani pop skrojony na potrzeby radia. Jest to muzyka z duszą i przekazem, a przy okazji nie chce opuścić głowy. Thrice kolejny raz odnoszą sukces i mimo, że nowa płyta pozbawiona jest drastycznych zmian stylistycznych, czy nowatorskich rozwiązań, to jest najlepszym dziełem, jakie można było nagrać w obranej stylistyce. A najważniejsza jest przecież przede wszystkim jakość, a na „To Be Everywhere Is to Be Nowhere” jest na bardzo wysokim poziomie.