Tohpati Ethnomission – Mata Hati

Kolejna niespodzianka. Powoli zaczynam się bać za każdym razem, kiedy zabieram się za nowe wydawnictwo ze stajni MoonJune Records. Pochłaniają mnie na tyle, że odcinam się od całej reszty sterty nadciągających do nas płyt. „Mata Hati” to po prawdzie już drugie wydawnictwo tego artysty, które od debiutu „Save The Planet” (2010) dzieli aż 6 lat. Te jednak były z pewnością skrupulatnie wykorzystane, bowiem lider tego projektu brał udział w licznych nagraniach jako muzyk sesyjny. O ile za żonglerką czy innymi cyrkami nigdy nie przepadałem, to ta w postaci Tohpati Ethnomission mi jak najbardziej przypadła do gustu. Otwierający całe wydawnictwo Janger doskonale w ten świat muzycznej szopki wprowadza progresją, jazzem i symfonią, które kumulują swoją esencję we wprost genialnym motywie przewodnim obudowanym subtelną folkową otoczką. Pelog Rock to z kolei perła fusion lat 70. na którą zwracamy uwagę przede wszystkim ze względu na płonące solówki Tohpatiego Ario Hutomomeandrujące gdzieś między umiejętnościami Johna McLaughlina, Franka Gambala oraz Alana Holdswortha. Całości dopieszcza uwodzicielski flet oraz zalotna linia basu Indo Hardjodikoro. Rancak posiada równie wybitny motyw przewodni, który raz zasłyszany, za każdym razem daje mi moc energii, którą oswajają ciekawe partie akustyczne gitary. Mata Hari to jedyny utwór na środkach uspokajających, który wnosi w album nieco przestrzeni i rytualności wraz ze łaknącymi dźwiękami delikatniejszego instrumentarium. Berberu z kolei zadziera słuchacza swoją matematyczną rytmiką i mocno melodycznym refrenem oraz jazzowymi inkantacjami. Atmosfera pachnąca industrialnością i futuryzmem, a sama aranżacja mocno abstrakcyjna ze względu na dość skomplikowaną strukturę oraz akrobatyczny talent perkusjonaliów Endanga Ramdana oraz bębniarza Demasa Narawangsa. Reog takimi kontrastami styli już się nie jętrzy. Utwory mijają się oryginalną konwencją, która przypomina niespodziewany miks The Return to Forever z formacją Jethro Tull. Progresja miesza się tu z jazzem i chrupiącym funkiem w akompaniamencie egzotycznego klarnetu indonezyjskiegoDikiego Suwarjiki – tarompet. Mocniejszy motyw wygrywa z konwencją wydawnictwa również w kompozycji Pangkur oraz Amarah, która kołysze niemalże zabójczą, jak na ten materiał, metalową aurą riffów. To zdecydowanie najmocniejszy utwór na tej płycie z równie zawiłą strukturą rytmiki i masywnej obstawy instrumentarium. Nie wiem jak wy, ale ja od razu wziąłbym się za słuchanie. Szczęka może niektórym naprawdę opaść.