Underfate – Seven

★★★★★★★☆☆☆

 1. Mercury 2. Hand Print 3. Entanglement 4. Memento Box 5. One Step Over 6. OOBE 7. Way Out 

SKŁAD: Piotr Chomicz – gitara; Adam Żmuda – instrumenty klawiszowe; Sławomir Lewandowski – bas; Mateusz Świtała – perkusja

PRODUKCJA: Maciej DawidekNova Recording Studio

WYDANIE: 31 stycznia 2015 niezależne www.facebook.com/underfate

Kwidzyński kwartet dopiero rozpoczyna swoją muzyczną przygodę w postaci instrumentalnego post- i art-rocka zmielonego z elementami progresywnymi i stricte ambientowymi. Polska to jednak kraj, w którym tupet do tworzenia w tej sferze brzmień ma wielu, ale czy każda z formacji zasługuje na rozgłos?

Underfate to produkt jasny w odbiorze. Bardzo klarowny i mocno oniryczny, popadający wręcz w eteryczność. Te kwestię tłumaczy również koncept całego wydawnictwa, czyli tajemniczej opowieści o mężczyźnie obudzonym po kilkunastu latach śpiączki i „dręczącej” go zjawy dziewczyny. Pierwsze opinie, które zaczęły się pojawiać porównują ich twórczość do inspiracji Toolem i będą mieli w tym rację. Te bardziej charakterystyczne skojarzenia oczywiście idą raczej w kierunku Tides From Nebula, God Is An Astronaut, Besides oraz Lebowskiego. 

Te echa znanych zespołów jednak bardzo łatwo dosłyszeć, bo Underfate jest bardzo luźny i niezwykle elastyczny w odbiorze. Dopieszczają swój twór space rockiem, elektroniką, ostrzejszymi riffami czy też blaskiem trip-hopu, etc. Ładunek więc mocno skomplikowany, a co z tym może się wiązać, pewnymi elementami przedobrzają niektóre motywy. Nie lubię, kiedy zespół porywa się bowiem na multum środków swojej muzycznej ekspozycji, nie potrafiąc potem tego sensownie scalić. Nie mówię, że to się na „Seven” pojawia, ale niekiedy miałem wrażenie, że pewne motywy bez „tego” czy „tamtego” prezentowałyby się znacznie dojrzalej. Umiar ma więc kluczowe znaczenie, zwłaszcza przy tak minimalistycznej muzyce, na jakiej prezentację się silą. Album nie dzieli atmosfera. Ta jest paradoksalnie mimo zróżnicowanych środków podjęta w konwencji jednego, lekko wycofanego tonu brzmienia i melodycznej nieśmiałości. 

Z drugiej strony dostajemy klasycznie metalowe rzęsiste brzmienie faktury w Entanglement, przypominający jeżozwierzowe i dreamtheaterowe inspiracje. Kompozycję charakteryzują również dobre przestrzenne gitarowe wstawki, rytmiczny kołowrót, który ciekawie rozbija aranżację, skutecznie ją urozmaicając. Niestety, druga część tej kompozycji to już powtórka z rozrywki i powtarzalność schematów, które najzwyczajniej odrzucają. Zwróćmy uwagę również na kompozycję OOBE, a zwłaszcza jej pierwszą część, potwierdzającą rolę gatunkowych migracji. Drugą częścią kieruje staccatowe pozycjonowanie klawiszy i riffowy delay. Cóż, nie jest to tak zniewalające jak pierwsza część tego utworu. 

Co na pewno jest ważne, to stopniowe budowanie całego nastroju, bez pośpiechu i zbędnej technicznej fanaberii. Dźwięki są mocno w sobie rozciągnięte, ekspansywnie opowiadają „historię”, czasem wręcz statycznie, leniwie rozwijając melodyczne połacie brzmienia. Jest w tym spora dawka transu, ale nie „tego” transu, który rozwija swój czteroakordowy motyw przez 6 bitych minut – o zgrozo – muzyki. Tu jest to ciekawiej zastosowane, zmieniając elementy w granicach brzmieniowego rozsądku. Mocno melodyjne dźwięki szybko zamieniają miejsce z dramaturgią potężnych riffów. Jest w tym pewien schematyzm oczywiście, ale nie nuży on swoją powtarzalnością. Sprawdźcie zresztą One Step Over, który mimo rozwiniętej budowy, bez transowej dramaturgii, zmusza wręcz słuchacza do wsłuchania się w sedno kompozycji na tle klawiszowej estetyki i piękna gilmourowskich gitar. Kompozycja dużo mocniejsza w swoim wymiarze, wręcz majestatyczna, ale paradoksalnie staje się z czasem równocześnie skromna, ale wciąż emocjonalna. Podobny mariaż nastrojów znajdujemy w ostatnim, świetnie rozbudowanym Way Out.

Jeżeli chodzi o ten utwór, warto wspomnieć tu o ciekawej roli perkusji oraz basu, które mocnymi zrywami sczepiąją wcześniej wspomniane niepokorne elementy, dając im jedność. Owe instrumenty nie są środkami jednostajnymi, akcentującymi prostolinijność transowych melodii, ale zdecydowanie budującymi dynamikę utworów. Moją uwagę zwróciły również charakterystycznie i mocno emocjonalne solówki Piotra Chomicza. (One Step Over, OOBE, Mercury). Owe solowe wykony nie są bynajmniej zjawiskowo rozwinięte technicznie, raczej stawia się tu na emocje, a nie melodyczną wyjątkowość (Mercury).

Moje wątpliwości burzy jedynie charakter bazowania elektroniki, która między swoimi „przedstawieniami” tworzy dla mnie brzmieniowy mur, rozdzielając miejscami projekt na dwa skrajne rejony muzyki, które niekoniecznie do siebie pasują. Nawet jeśli podbite jest to melodyczno-harmonicznym ostinato – jest to narzucone sztucznie, mało naturalnie (Hand Print). Nie mówię, że charakteryzuje się to takimi okolicznościami za każdym razem, ale fakt faktem – takie niuanse się pojawiają, które mnie skonsternowały. Wspomniany Hand Print, niestety, charakteryzują burzące cały nastrój kiczowate wstawki bądź też kompletnie niestosowne presety klawiszy, które są najzwyczajniej zbyt surowe. Podobnie jest z Memento Box, ale tu już ten element się tak nie wybija. Dużo umiejętniej wpasowuje się w wypracowany klimat à la Mike Oldfield, podnosząc również dynamizm całego utworu. To właśnie te elementy ciekawie prezentują swoistą formę rocka progresywnego wzorem starego dobrego Marillion. Nie mniej jednak, zagęstwiając fakturę brzmienia takim baśniowym ekstrawertyzmem, nie zawsze się sprawdza. 

Chociaż zaprzeczają jakoby grali post-rock, to ciężko uciec od tego typu terminów. Ten zespół to przede wszystkim ciekawa alternatywa względem dość przewidywalnych klasycznie post-rockowych wydawnictw. Jest na tej płycie dużo więcej ciepła, pewnej intrygującej organiki instrumentariów i naturalności. Nie ma na tej płycie pewnej powściągliwości i pokory, które by wszystko systematyzowały. Debiut bardzo udany. Chociaż niczym mnie nie zaskoczyli, miło spędziłem czas przy słuchaniu tego wydawnictwa i niewykluczone, że jeszcze do niego powrócę. Z drugiej strony, niestety, ale dziś na pęczki takich płytowych „nowości” i wybić będzie się trudno. Mimo wszystko.