Warsaw Summer Jazz Days 2017 (Soho Factory, Warszawa – 06.07.2017-09.07.2017)

Autor: Marcin Puławski

Złośliwi mogą powiedzieć, że obecny „nowy jazz” nie rokuje długiego żywota i zestarzeje się prędzej od swoich autorów, a twórczość niektórych artystów nie zestarzeje się jedynie dlatego, bo umrze wkrótce po urodzeniu. Czy przyczyną tego jest brak wybitnych, oryginalnych talentów wśród młodych (z których niejeden już czterdziestkę przekroczył), czy też zły kierunek jaki obrali? A może sam jazz jako sztuka wyczerpał już wszystkie możliwe środki rozwoju? Jeśli ktoś kiedykolwiek miał rozterki podobnego rodzaju, tegoroczny Warsaw Summer Jazz Days mógłby tu sporo wyjaśnić. 

Festiwal ten swoją renomę konsekwentnie buduje od 1992 roku, zawsze stawiając na artystów, którzy w danej chwili narzucają trendy w jazzowej stylistyce i tym samym wpisują się w najnowszą historię tego gatunku. Artystyczne nieprzejednanie w programowaniu tego festiwalu, dzięki czemu nie zobaczymy tam wykonawców o typowo komercyjnych inklinacjach będących bolączką nawet najsłynniejszych jazzowych festiwali, to jedna z najważniejszych zalet tego wydarzenia. 

Kamasi Washington (fot. Rita Pulavska)

Kolejnym atutem jest lokalizacja. Soho Factory, które reklamuje się hasłem „awangardowa przestrzeń dla kultury i biznesu”, to obecnie jedno z popularniejszych miejsc na spędzanie wolnego czasu w Warszawie. Słynne muzeum neonów, modne restauracje, designerskie sklepy i w końcu sala koncertowa to chyba optymalny sposób, jeśli nie idealny, aby zagospodarować postindustrialne zabudowania. Wyrafinowany jazz wpisuje się w to otoczenie idealnie i nawet jeśli sąd estetyczny jest tylko kwestią smaku, to takie wydarzenia jak Warsaw Summer Jazz Days nadają temu miejscu jak i całej stolicy tej niepowtarzalnej aury, dla której po prostu warto tam być.

Odrzucając na bok przesadne pochwały i nieuzasadnione protekcje, trzeba jasno przyznać, że otwierający festiwal koncert zespołu Immortal Onion był najsłabszy. Jednak dla laureatów Jazzowego Debiutu Fonograficznego IMIT już samo znalezienie się w tak doborowym towarzystwie to spora nobilitacja. Nawet jeśli stawianie horoskopów na przyszłość nie należy do obowiązków recenzenta, to w przypadku tego tria można raczej bez ryzyka stwierdzić, że ich muzyka ma wystarczający potencjał, aby zyskać sporą popularność nawet wśród publiczności o orientacji okołojazzowej. 

Quindependance zaprezentowali się już znacznie pewniej i absolutnie bez żadnych kompleksów. Był to jazz oparty na silnych motywach melodycznych, opatrzony doskonałymi aranżacjami i partiami solowymi, zwłaszcza Michała Salomona na fortepianie i Miłosza Skwiruta na kontrabasie. Kwintet zagrał dość krótki, ale intensywny set oparty na kompozycjach z płyty „Circumstances” i zostawił po sobie mocno pozytywne wrażenie.

Julian Lage (fot. Rita Pulavska)

Największą gwiazdą tego wieczoru, a być może i całego festiwalu, był Kamasi Washington – mesjasz jazzu, na którego nadejście oczekiwano od momentu śmierci Milesa Davisa. To właśnie on przebił się do wyobraźni audytorium młodego pokolenia, dzięki czemu jazz powrócił na największe festiwale muzyczne świata, gdzie słuchać go mogą dziesiątki, a nawet setki tysięcy widzów. Niewielu jest takich artystów namaszczonych piętnem geniuszu, którzy potrafią zelektryzować surowego krytyka i zwykłego dyletanta. Koncert jego to niemal liturgiczne przeżycie, które wprowadza nas na wyżyny sztuki wykonawczej. Oktet, z którym wystąpił zionął pozytywną energią, a potęga brzmienia jego saksofonu przywodziła na myśl duchowość i mistycyzm muzyki Johna Coltrane’a. Na pewno szkoda, że artysta zaprezentował wyłącznie mocno już ograny materiał ze swojego potrójnego albumu „Epic” (2015), ale w żadnym momencie koncertu nie można było mówić, że zespół jest mało wiarygodny. Muzyka płynąca ze sceny była jak żywioł napędzany nieposkromioną energią sekcji rytmicznej z dwiema perkusjami (Robert Miller, Johnatan Pinson) i gitarą basową Joshuy Crumbly’ego, zwiewnymi partiami wokalnymi Patrice Quinn i jazzową kantyleną, z której co i rusz wyrywały się zadziorne partie solowe Kamasi Washingotona, jego ojca Rickey’ego, puzonisty Ryana Portera, czy też klawiszowca Brandona Colemana. Koncert, który zapamięta się na zawsze. 

Bill Frisell (fot. Rita Pulavska)

Podczas drugiego dnia festiwalu zaprezentowały się trzy, stylistycznie bardzo różne gitarowe tria. Pierwsze z nich, któremu liderował Julian Lage, brzmiało najbardziej klasycznie. Wszystko było tam wyważone, może bez szaleństwa, ale zagrane z wdziękiem i tak lekko, jakby najtrudniejsze nawet partie były dla tych artystów tylko igraszką. Usłyszeliśmy głównie kompozycje Juliana Lage’a (Presley, Persian Rug, etc.), w których mieszały się elementy jazzowego mainstreamu i amerykańskiego folku. Jasnym momentem koncertu było też wykonanie standardu You’re Getting To Be a Habit With Me. Tego rodzaju repertuar nigdy nie straci zwolenników (na sali ich nie brakowało), zwłaszcza gdy jest wykonywany tak po mistrzowsku. 

Nie trzeba być wielkim znawcą aby dostrzec, jak wielki jest przeskok pomiędzy wirtuozerią Lage’a a subtelnością gry Billa Frisella, i jak inne priorytety stawiają sobie obaj artyści, choć przecież inspirację czerpią dokładnie z tego samego, czyli z muzycznej tradycji Stanów Zjednoczonych. Słuchając występu tego gitarzysty, nie można nie ulec wrażeniu, że mimo tylu lat na scenie Bill Frisell ciągle zaskakuje i to nie tylko swoją grą, ale postawą pozbawioną wszelkiego cienia snobizmu. Nic z pozy, nic z efektu – wszystko to wielka, szlachetna, przemyślana muzyka, której jakby każdy dźwięk był wyrzeźbiony w szlachetnym kruszcu. You Only Live Twice, pochodzący ze ścieżki dźwiękowej do filmu o Jamesie Bondzie pod tym samym tytułem, to jeden z tych utworów, który najlepiej definiuje styl gry Frisella. Utwór ten interpretowany był już setki razy chyba we wszystkich możliwych stylach, ale gitarzysta zagrał go tak przekonująco, jakby to był jego własny. Koncert, który przewyższył wszelkie oczekiwania.

Magnus Öström (fot. Rita Pulavska)

Wieczór zamknęło trio Harriet Tubman – zespół oparty na geniuszu Brandona Rossa, gitarzysty totalnego, wizjonera, który równie dobrze odnajduje się w muzycznej tradycji, jak i futurystycznych projektach, do których w gruncie rzeczy należy również Harriet Tubman. Nie ma wielu artystów, którzy tak głęboko sięgaliby do korzeni muzyki i jednocześnie tak daleko patrzyli w przyszłość. Podczas koncertu Amerykanów było głośno, a żeby jeszcze spotęgować to wrażenie ich instrumenty najeżone były wszelkiego rodzaju przesterami. Partie solowe Rossa brzmiały, jakby były wyśnione przez obłędnego stwórcę z innej planety. Nawet Stanisław Lem mógłby czerpać z tego inspirację. Jednak publiczności w miarę upływu czasu ubywało. Czyżby muzyka była zbyt wymagająca, intensywna? A może po prostu zabrakło jakiejś nici porozumienia, która spajała by ten abstrakcyjny muzyczny świat artystów zza oceanu z ciepłym, letnim wieczorem na warszawskiej Pradze?  

Kolejny dzień na Warsaw Summer Jazz Days dedykowany był pamięci legendardnego szwedzkiego pianisty Esbjörna Svensonna. Zagrały Magnus Öström Group oraz Tonbruket Dana Berglunda, artystów współtworzących niegdyś słynne E.S.T. Wieczór otworzyło jednak amerykańskie The Orion Trio, które mimo że najbardziej jazzowe, to pozostawiło po sobie najmniej pochlebne wrażenie. Co prawda Jon Irabagon potwierdził, że jego kreatywność w grze na saksofonie nie zna granic, ale jak podpowiedział mi siedzący obok mnie przyjaciel – mimo swojej nazwy trio to konstelacji nie stworzyło. Jon Irabagon był raczej jak samotny meteor wędrujący po niejasnych schematach formalnych tej raczej mało zajmującej muzyki.

Dan Berglund (fot. Rita Pulavska)

Grupa Magnusa Öströma była dokładnym przeciwieństwem Amerykanów. W ich grze wszystko było ustalone, pozostawiając elementowi przypadkowości jedynie partie solowe. Była to muzyka o silnym, ustalonym pulsie niemal od początku do końca utworu, z wieloma chwytliwymi, a nawet hipnotycznymi motywami i imponującymi improwizacjami gitarzysty Andreasa Hourdakisa (The Shore of Unsure). Zagrana na koniec Ballad for E. pokazała jednak, że nie tylko motoryka, ale i liryka to silna strona Skandynawów. 

Najlepszym koncertem wieczoru okazał się jednak występ zespołu Tonbruket. Przedstawili on program, który jest wyjątkowo dosadnym przykładem na to, jak mało sensu mają dziś próby klasyfikowania muzyki. Najbardziej wartościową cechą, która definiuje dziś artystę to muzyczna erudycja, a tej członkom tego kwartetu na pewno nie brakuje. Takie utworu jak: First Flight of Newbird, Viniger Hot, czy Polka Oblivion literalnie elektryzowały widownię, której tego dnia było niestety mniej, najprawdopodobniej ze względu na równolegle odbywające się w tym czasie koncerty w ramach festiwalu Jazz na Starówce. Sam lider na kontrabasie – Dan Berglund grał spokojnie i z wyrachowaniem, starał się raczej sumiennie wykonywać swoje partie, niż błyszczeć i olśniewać słuchaczy zasobami swego niezwykle potężnego mechanizmu. Siłą gry Szwedów była gra zespołowa i intuicyjne zgranie, które nigdy nie sprawiało wrażenia sztywności.

Brandon Ross (fot. Rita Pulavska)

★★★

Autor: Tomasz Piotrowski Żywiołowe otwarcie koncertu finałowego Warsaw Summer Jazz Days przez kwartet Miguela Zenóna zapowiadało wyjątkowy wieczór. Muzycy prezentowali materiał ze swojej ostatniej płyty „Tipico”. Szybko dało się zauważyć doskonałe zgranie i niebywale kulturalną grę zespołu o klasycznym składzie: saksofon (Miguela Zenón), perkusja (Henry Cole), kontrabas (Hans Glawischning) i fortepian (Luis Perdomo). Sekcja rytmiczna stanowiła solidne wsparcie dla lidera, który długimi solówkami budował narracje kompozycji i swoją grą spajał wszystkie partie wszystkich instrumentów w całość.  Nawet przez moment nie ulegało wątpliwości, kto jest liderem i za kim podąża reszta kwartetu. Miguel Zenón nie góruje jednak nad pozostałymi muzykami, lecz w sposób w pełni naturalny wyrasta ze stworzonego przez nich fundamentu. Jego grę charakteryzuje szeroka paleta ekspresyjnych możliwości: potrafi porwać publiczność dynamicznymi zwrotami, ale też oczarować liryczną aurą. Saksofonista opowiada językiem znanym i zrozumiałym, sprawnie posługuje się wyszukanym i pięknym słownictwem, choć nie stosuje barokowych metafor. Swoje improwizacje rozwija z krótkich motywów, dzięki czemu nie stanowi dla słuchacza trudności odczytanie ich związku z tematem. Siłą jego solówek są melodyjność i czytelna logika. Słuchanie gry Zenóna jest prawdziwą ucztą zarówno dla uszu, jak i intelektu. Dźwięki z saksofonu wydobywane są w sposób nieskrępowany, lekki, bez znamion najmniejszego wysiłku, a paleta pomysłów, którymi dysponuje jest imponująca i zdaje się nie mieć końca. Każdy utwór przynosi nowe, zaskakujące często rozwiązania.

Miguela Zenón (fot. Rita Pulavska)

Miguel Zenón Quartet to grupa doskonale wyważona. Nie ulegało to zmianie, gdy Zenón milknął, a pozostali muzycy wysuwali się na pierwszy plan. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w sposób łatwy niczym przełączenie jednego guzika, stawali się wówczas rasowym triem fortepianowym. Swoją artystyczną wartość i pełną niezależność udowadniali też w solówkach, co jednocześnie potwierdziło, że pewna powściągliwość gry w partiach z liderem jest w pełni zamierzona. 

Muzycy kwartetu doskonale się rozumieją i instynktownie wyczuwają. Pomimo imponującej rozmiarami przestrzeni Soho Factory, w mistrzowski sposób byli w stanie wykreować intymną atmosferę klubu jazzowego. Szczególnie w balladach można było odnieść wrażenie, że jest się ostatnim gościem, siedzącym przy stoliku tuż przed sceną.

Warszawska publiczność entuzjastycznie przyjęła produkcje artystów, a swoje uznanie wyraziła gromkim aplauzem na zakończenie trwającego 70. minut występu. Na bis nie musiała długo czekać, choć z pewnością gotowa była prosić do skutku.

Branford Marsalis (fot. Rita Pulavska)

Po przerwie na scenie pojawiła się największa gwiazda tegorocznego Warsaw Summer Jazz Days – Branford Marsalis wraz ze swoim kwartetem. Kwartet Marsalisa zaczął głośno. Można powiedzieć, że w kontekście wieńczącej występ poprzedniej grupy ballady, nawet nieco zbyt głośno, ale i oczekiwania polskiej publiczności były wysokie. Być może przewidując to, Marsalis zdecydował się na wejście z przytupem, co okazało się wytrawnym zagraniem, które wywołało u obecnych na sali miłośników jazzu szeroki uśmiech zadowolenia. Publiczność wskoczyła do pędzącego pociągu, w którym muzycy grają już od kilku dobrych godzin – takie wrażenie można było odnieść już po pierwszych sekundach. Doznanie bycia w centrum jazzowego świata ugruntowało pojawienie się wokalisty Kurta Ellinga, którego nienagannie skrojony garnitur i nieco nonszalancki styl przywodził na myśl atmosferę słynnych nowojorskich klubów. Być może jednak asocjacje te były spowodowane pierwszym zaśpiewanym przez niego utworem There’s A Boat Dat’s Leavin Soon For New York. Tego wieczoru zabrzmiało jeszcze wiele utworów z wyśmienitej płyty „Upward Spiral”, m.in. Blue Gardinia, From One Island To Another, Practical Arrangement, I’m A Fool To Want You, czy The Return.

Kurt Elling (fot. Rita Pulavska)

Muzyka w wykonaniu Branford Marsalis Quartet i Kurta Ellinga to jazz najwyższej próby, wspaniale zaaranżowany, doskonale wykonany, pełen emocji i wdzięku. Jest tu wszystko, co w jazzie najważniejsze: energia, puls, melodyjność, spontaniczność i radość wspólnego kreowania muzycznych opowieści. Tych opowieści po prostu chce się słuchać. Marsalis i jego muzycy przypomnieli, że każdy standard jazzowy to w istocie piosenka – melodia, tekst i wyrażane przez nie uczucia. Dzięki tekstom natomiast, odnaleźć można w jazzie esencję życia – prostotę codzienności, w której są piękne i trudne chwile, miłość i tęsknota, nadzieja i zawód. Koncert finałowy Warsaw Summer Jazz Days okazał się prawdziwym wydarzeniem. 

Podsumowaniem całego festiwalu niech będzie opinia brytyjskiego dziennikarza muzycznego piszącego dla Jazz Journal – Boba Weira, dla którego WSJD było jedną z wielu imprez podczas jego letniego tournée po festiwalach jazzowych Europy: Organizatorzy tego mądrze zaprogramowanego i doskonale zorganizowanego festiwalu mają wszystkie podstawy do tego, aby być dumnych z tego, co udało się im osiągną. Tegoroczny sukces jest niewątpliwie dobrym prognostykiem na przyszłość 

Od lewej: Joey Calderazzo, Eric Ravis, Branford Marsalis, Justin Faulkner, Kurt Elling (fot. Rita Pulavska)