Wysadzina – Zawahanie

Wysadzina – zjawisko polegające na podnoszeniu się ku górze powierzchni przemarzającej gruntu spoistego (gliny, iłu) wskutek kapilarnego podciągu wody gruntowej do strefy przemarzania. Tyle na ten temat mówi nasza ciocia Wikipedia. Mało z tego zrozumiałem toteż czym prędzej włożyłem do odtwarzacza płytę „Zawahanie”. Muzyka zawsze płynie i karmi nas emocjami, dlatego i zrozumieć sens tego konceptu było łatwiej. No właśnie – materiał nie wysila się na zaprojektowanie nowego wzoru koła. Ta muzyka miała być prosta, uderzająca nas siłą swojego obucha kruchego i niejednoznacznego aranżu. Rzeczywistość sprowadza zespół do miary klasycznego rockowego brzmienia z delikatną nutą ambitnych rozwiązań rytmiczno-melodycznych. Zresztą zamiłowanie do klasyki przemawia samo za siebie coverowanie legendarnej Siekiery w utworze Bez końca, nie bez kozery świetnie sparafrazowanego potęgą współczesnego brzmienia oraz punkowej rdzy i zajadłości. Co najbardziej frapuje na tej płycie to fakt, że właściwie trudno przewidzieć następujące po sobie rozwiązania struktury. Album charakteryzują przeważnie dynamiczne (Ktoś czeka), energiczne (Gazety) utwory, które rzadko dzielą miejsce z melancholijnymi (Jak napisać, Sprzedaj lodówkę, Każdego wieczoru) kompozycjami, które w przypadku tego drugiego są jednak chyba za bardzo wylewne. Dynamizm płyty przez cały czas wije się na drodze wielowymiarowego instynku podpartego intensywnym powiciem gęstych riffów, zabawą technicznych kalkulacji rytmiki, gęstym i mięsistym brzmieniem, które wypełnia ciekawie zabrudzona barwa gitary basowej i nieobliczalność perkusjonaliów. To właśnie sekcja rytmiczna powinna skupić na sobie największą uwagę na tej płycie ze względu na oryginalne i niesztampowe rozwiązania. Nie zawsze przekonywał mnie do siebie jednak wokal, który wyraźnie rozczuloną barwą nie zawsze wbija się w dynamiczną chmarę całego instrumentarium. Przyczyną może być też jego niepotrzebne skrycie w cieniu instrumentów, które nie ma szansy na prawidłowe przebicie przy zaawansowanie obudowanej błonie metalowego dźwięku. Z drugiej strony prezentuje oryginalne podejście, nieco lekceważącego charakteru wzorem początków formacji Illusion Tomasza „Lipy” Lipnickiego. Rockowe zapędy często odwołują się do parodystycznej formy Red Hot Chilli Peppers w wielu fragmentach płyty, jak i zahaczając o wątki twórczości Pearl Jam (Zaczątek) co jednak traktowałbym jako bardzo subiektywne skojarzenia. W Polsce? Z pewnością świetna alternatywa wobec Luxtorpedy, która zaczyna zjadać własną konwencję. Do samego brzmienia nie miałbym najmniejszych zarzutów, zwłaszcza że z tego co wyczytałem, stworzone było w „domowych” warunkach, a ostatecznie jest naprawdę solidne. Album pomimo delayowych zagrywek ma w sobie mało przestrzeni, skupiając się raczej w klaustrofobicznej aurze koncertowych knajp. Konstrukcja często zahacza tu o naturalną i wcale nieprzekoloryzowaną formę pastiszu i samokrytycznego podejścia do których dodałbym deczko więcej przebojowości, która zamykałaby klamrę samej konwencji pchającej się na piedestał szlagierstwa. Tę równoważą z pewnością liryki odpowiadające codziennym problemom. Jestem przekonany, że zilustrują wiele z naszych problemów czego wspólnym mianownikiem jest „zawahanie”. Ta emocja towarzyszy dziś każdemu. Ja z tym albumem jednak problemu co do oceny bym nie miał i wahać bym się nie śmiał. To płyta, która pomimo dość klasycznego wsparcia potrafiła wetrzeć w siebie rozwiązania mniej konwencjonalne, czego nieobliczalność z pewnością wielu usatysfakcjonuje na tyle, że nie raz do tej płyty wróci. Na koniec, korzystając z sytuacji, pragnąłbym także potwierdzić jakże słusznie podjęty dyskurs o dobroczynnych korzyściach kiszenia kapusty, wobec której krzewienia kultury pragnąłbym złożyć oficjalne względy poparcia.