Setlista: 1. Prosecco Smile 2. Bullet Train 3. Marrakech 4. Dolphin Dance 5. Peace of Silver 6. Letters from Iwo Jima 7. Song For You 8. Caipirinha 9. Boogie Stop Shuffle
Nazwisko pewnie wielu się Wam z kimś kojarzy. Tak. Syn znanego aktora po dwóch latach nauki filmografii rzucił ją na rzecz muzyki. Zmiana ścieżki jego kariery dla nikogo nie była jednak zaskoczeniem, bo już od dzieciństwa był z nią związany. Ojciec, oprócz reżyserowania, gra na pianinie, matka również z instrumentami miała wiele do czynienia, a babcia z kolei była nauczycielem muzyki na uniwersytecie w Illinois. Nie wiem, na ile w początkach jego kariery pomogło mu nazwisko, ale już w latach 90. został profesjonalnym muzykiem sesyjnym, aby wkrótce, bo w 1998 roku wydać swój pierwszy album solowy. Kyle Eastwood po dziś dzień może poszczycić się naprawdę bogatym dorobkiem, w którym znajdują się również znane filmowe soundtracki. Kariera może nie urosła do niewyobrażalnej rangi, ale po dziś dzień, artysta ten kontynuuje swoją przygodę witając Sycylię po raz kolejny po 10. latach.
fot. Konrad Beniamin Puławski |
Pasja Eastwooda sięga korzeni jazzu, ale po strukturze setlisty przeplatanej bardzo zróżnicowaną gatunkowością domyślić się tego nie sposób, nawet mimo częstych wtrąceń klasycznych elementów. Muzyka Amerykanina to przede wszystkim styl i elegancja. Twórczość grana z serca, wzniosła i mocno refleksyjna. Muzyką – wobec czego nie ma wątpliwości – kieruje przede wszystkim Eastwood. Sekcja rytmiczna w duecie z Chrisem Higginbottomem dawała tej nocy niesamowitą energię. Eastwood przykuwał uwagę zróżnicowaniem swojego stylu przy częstych zmianach swojego instrumentarium. Elegancja kontrabasu, mistyka gry arco oraz gitara basowa wnosząca w kompozycje mocne elementy groove’u. Higginbottom zaprezentował na scenie nonszalancję i bezkompromisowość swojej gry. Nie było w jego partiach cienia zająknięcia. Płynność zdecydowanie dawała kolorytu i spójności samemu koncertowi, który sam w sobie jak już wspomniałem cechowało mocne zróżnicowanie. Z jednej strony powodowało to brak ciągłości elementów, ale koncert gatunkowych schizm nie dawał tym samym momentu na zobojętnienie słuchaczy. Rozstrzał stylistyczny zdecydowanie dawał koncertowi odpowiednią dawkę napięcia.
fot. Konrad Beniamin Puławski |
Żywioł perkusji i dynamiczne przewodnictwo Eastwooda to jednak nie wszystko. Kwintet miał bowiem w swojej formacji równie ciekawą sekcję instrumentów dętych, zwłaszcza w wykonaniu saksofonisty Brandona Allena, który zdumiewająco świetnie wyciągał wszystkie dźwiękowe anomalie i przedęcia. Całość dawała więc ostatecznie rozmach big bandowej fuzji, zwłaszcza w pierwszych dwóch kompozycjach Prosecco Smile oraz Bullet Train. To samo dało się usłyszeć również w ostatnim przed bisem latynoskim Caipirinha z bardzo sugestywną linią basu oraz coltrane’owską inspiracją stylu saksofonu tenorowego. W cieniu pozostawał nieco Andrew McCormack, który jednak z każdą kolejną kompozycją dawał o sobie znać coraz to dosadniej.
Każdy właściwie miał swoje pięć minut. Eastwood dał swój popis w zawrotnym tempie rytmicznego „pociągu” Bullet Train powikłanym dialogiem dętych instrumentalizacji oraz fortepianowej erudycji rytmu. Marrakesh rozpoczęła intrygująca gra smyczkiem na kontrabasie Eastwooda dodająca występowi nieco egzotycznego ambientu podsycanego filigranową barwą saksofonu sopranowego. Dolphin Dance charakteryzował się przestrzenią oraz kluczową rolą flugelhorna, którego ciepło dało posmak przedwojennej klasyce jazzu i romantyczności. Piece of Silver to przede wszystkim moment, w którym podziwialiśmy trąbkę Quentina Collinsa. Metodyczna gra, którą kontrastowały improwizacyjne erupcje z pewnością zwróciła uwagę publiczności nie jeden raz. Kompozycja ciekawa przede wszystkim pod względem samej struktury, którą obrazowały ciekawe zwroty akcji, w tym – bardzo liryczna forma fortepianu. Ten równie dobrze poradził sobie w parafrazie motywu głównego z filmu „Listy z Iwo Jimy” (2006) w reżyserii Clinta Eastwooda charakteryzującego się zdecydowanie bardziej organiczną wymową aniżeli tą, którą prezentuje oryginalne nagranie filmowej ścieżki, budując przy tym zdecydowanie wrażliwszą i znacznie refleksyjniejszą atmosferę. W nieco bardziej futurystycznym klimacie zaprezentował się kolejny utwór Song For You z interesującymi flażoletami oraz barwną formą unisona. Kompozycja utrzymana została w atmosferze oldfieldowskiego transu oraz rytualnej wręcz wymowy brzmienia rozkoszującego się na tle nieustępującego basowego groove’u.
fot. Konrad Beniamin Puławski |
Bis zadedykowany został jednemu z idoli Eastwooda – Charlesowi Mingusowi – w postaci wystrzałowego coveru Boogie Stop Shuffle, podśpiewywanego przez niektórych widzów na długo po ostatecznym wyjściu z sali. O ile taki efekt jest zrozumiały, to niekoniecznie można za pozytywny uznać zbytnią ekscytację i… klaskanie do perkusyjnego solo (!). Niemniej jednak, iście wybuchowa kulminacja tej kompozycji ostatecznie dała niezbity argument, że koncert ten był nie tyle wartym zobaczenia, co podkreślenia, że praktyka czyni mistrza, a poświęcenie się swojej pasji zawsze przynosi rezultaty. Eastwood z pewnością tę pustkę aktorstwa wypełnił swoją własną wizją sztuki. Za to już należą się gromkie brawa. Inną sprawą jest fakt, że niestety, ale z tego co zasłyszałem, to większość publiczność przyszła raczej dla syna wielkiego gwiazdora, aniżeli dla jego twórczości. Takie brzemię jakie nosi Eastwood z pewnością nie zawsze wpływa pozytywnie na odbiór, bo wielu „słuchaczy” za priorytet przyjeło zrobienie jemu zdjęcia z 22. centymetrów. Ja wiem, że „ignorancja jest błogosławieństwem”, ale we wszystkim należy szukać umiaru.