fot. Mateusz Czech |
Z jakiego powodu nie mógł rozmawiać przez telefon po koncercie na Stadionie Śląskim? Jaką naukę wyciągnął ze słów Peji? Dlaczego nie warto zachwycać się sobą tu i teraz, tylko należy myśleć o karierze z wyprzedzeniem? O tym wszystkim i o wielu innych tematach porozmawialiśmy z Miuoshem przy okazji premiery jego najnowszego albumu „Powroty”.
Laboratorium: Jakie to jest uczucie, kiedy stoisz na środku sceny Stadionu Śląskiego, czyli takiego miejsca, które ma dla ciebie, ale też kultury, sportu –w ogóle dla życia Śląska, niesamowite znaczenie. I widzisz komplet ludzi, którzy przyszli na Twój koncert, znają twoje kawałki.
Miuosh: To jest uczucie wyjątkowe, tylko ja nie przeszedłem tego tak jak wszyscy chyba (czy przynajmniej większość) oczekiwali ode mnie. Były momenty fenomenalne, parę takich chwil podczas tych dwóch koncertów, że zapierało mnie od środka, ale one działy się tak niespodziewanie. Nie spodziewałem się na przykład tego, że będzie można na ciele poczuć, gdy dwadzieścia parę tysięcy osób stojących na płycie stadionu naraz klaśnie. Czujesz falę dźwięku, a nie tylko ją słyszysz, i to jest super.
Mówiłem zresztą gdzieś w jakimś wywiadzie, że dla mnie to było fenomenalne uczucie, bo działo się na Stadionie Śląskim, na który jeździłem na mecze polskiej reprezentacji. Pochłaniałem słonecznik z kolegami, widziałem jak awansują na mundial w Korei i Japonii, jak Kuszczak puszcza te legendarną bramkę…. To były długie lata moich wspomnień, emocji związanych z tym miejscem. Legendarna miejscówka dla nas wszystkich, dla ludzi nie tylko z mego pokolenia, ale też starszych, więc to było coś wyjątkowego i mam tego świadomość.
Byłem niezwykle zadowolony z tego, że tak się tam dobrze bawimy. Szczególnie część ze Smolikiem była już taką czystą frajdą. My po prostu się uśmiechaliśmy do siebie i robiliśmy to, co lubimy robić – graliśmy muzykę w niesamowitym otoczeniu. Nie było tak, że stałem i myślałem: „O Boże gdzie ja dotarłem?!”, tylko stałem na scenie, dobrze się czułem i nieważne nawet, czy byłoby tam pięć albo pięćdziesiąt tysięcy ludzi – była to ogromna przyjemność.
L: No dobra, ale nie wierzę, że nie było takiego momentu, w którym nie stanąłeś i nie pomyślałeś – kurde, udało się, nie jest to dzień jak każdy inny, udało się, zrobiłem w pewnym sensie podsumowanie dotychczasowej kariery.
M: Bardziej cieszyłem się, że udało się doprowadzić do finiszu ten projekt, bo tego na taką skalę, nikt wcześniej nie zrobił. Zaczęliśmy o tym myśleć na zupełnie innym pułapie, by skończyć te projekty koncertem na Stadionie Śląskim i samo to było dla mnie czymś niesamowitym. Byłem bardzo zaangażowany w produkcję tego wydarzenia, pilnując każdego kroku, zarazem działając w pełni drużynowo. Bardzo cieszyłem się z tego, co ci ludzie zrobili, bo po prostu niektórzy z nich są dla mnie, praktycznie, rodziną. Zasługują na to, żeby chociaż raz w roku robić takie rzeczy, bo są fantastycznymi osobami, a zarazem totalnymi profesjonalistami.
Przy takiej skali produkcji i rozmachu koncertu, w który jest się zaangażowanym osobiście, nawet nie ma się możliwości o czymkolwiek więcej myśleć, upajać się chwilą. Po wszystkim zaczyna się zamieszanie. Chciałbyś podziękować wszystkim, z każdym chwilę pogadać, jednocześnie pobyć trochę z przyjaciółmi. Telefony nie działają, jest po prostu nieludzkie zamieszanie.
O 4 rano mój telefon wciąż nie łapał zasięgu. Nie mogłem się do nikogo dodzwonić, z nikim załapać na tym największym backstage’u w kraju. Okazało się, że nie zapłaciłem rachunku…
L: Sto procent hip-hop.
M: Hip-hop, dokładnie (śmiech). Ale najfajniejsze było to, że u mnie te emocje jakoś szybko przeszły. Pamiętam to, że wyjeżdżając o czwartej rano ze stadionu w taksówce powiedziałem, że trzeba w ciągu dwóch lat tam powrócić.
Trzeba wymyślić z czym. No a rano już myślałem o tym, że po prostu trzeba tę płytę skończyć, wrócić do normalności mniejszego grania. Jak człowiek zostanie z tym stadionem w głowie, to stanie w miejscu, nie wykona żadnego kroku do przodu.
L: Chodzi Ci o to, że osiądziesz na laurach, czy raczej stracisz kontakt z rzeczywistością?
M: Mam na myśli to, że chcę grać muzykę dalej tak jak ją lubię. Nie jestem Dawidem Podsiadło i nie mogę myśleć tylko o największych arenach. Wiem doskonale, że są fajne kluby na półtora – dwa tysiące osób, gdzie mogę zagrać moją płytę i wiem, że tyle mniej więcej osób tam będzie. Tyle że chciałem jak najszybciej po stadionie przypomnieć sobie, jak to było w mniejszych miejscach, stąd nasza decyzja à propos trasy, żeby grać też w małych miejscowościach. Zależało mi, aby zagrać ten album nie tylko w głównych ośrodkach koncertowych w Polsce, ale też w klubach na 200-350 osób i tam też jedziemy. Wydaje mi się, że to z jednej strony odważna, ale też w pełni racjonalna decyzja.
L: Znów poczuć publikę tuż przed sobą, a nie z perspektywy sceny na wielkim stadionie?
M: Ja to najbardziej lubię i wydaje mi się, że czasami na takich koncertach, gdzie grasz ze swoimi chłopakami w piątkę na scenie, w trochę mniejszym miejscu, trochę inaczej wszystko widzisz. Faktycznie czujesz tych ludzi, ich bliskość. Wtedy możesz wynieść równie dużo, co z takich ogromnych projektów, bo ja uważam, że się cały czas uczę i, że cały czas też powinienem jakoś w tym kraju zdobywać teren.
Fajnie, że potrafię „zrobić” stadion, ale chciałbym np. też zagrać w Białymstoku nie na festiwalu, tylko w klubie, biletowany koncert. Pojadę do Olsztyna, do Rzeszowa, do Kielc nie z okazji juwenaliów i festiwali, tylko po prostu żeby była tylko i wyłącznie moja publika, która tam przyszła tylko i wyłącznie z powodu mojego i moich ostatnich numerów. Chcę to przeżyć, poczuć nieco inny wiatr – to będzie bardzo odświeżające po stadionie.
L: Czym dla Ciebie jest muzyka?
M: Uch… W moim przypadku trzeba najpierw określić, co to dokładnie jest, skoro ona tyle czasu zajmuje? Czym innym byłaby muzyka, gdybym jej tylko słuchał, na pewno czym innym byłaby muzyka gdybym dopiero ją zaczynał robić, a czym innym jest muzyka dla gościa, który od dwudziestu lat zajmuje się w zasadzie tylko nią.
Jest czymś, czego muszę się ciągle uczyć…
L: Jest w tym trochę metafizyki? Na zasadzie, że muzyka to coś, co jest ulotne i masz świadomość, że musisz właśnie dlatego cały czas się uczyć, gonić, bo można stanąć w miejscu?
M: Tak, trochę się tego boję i faktycznie, dlatego też trochę gonię. Świadomie. Pozornie najlepsze lata w mojej egzystencji artystycznej, były takimi latami, które mnie potem zaczęły trochę martwić, bo w momencie, kiedy człowiek, mając 26 lat, sprzedaje nagle 30-40-50 tysięcy płyt, w krótkim okresie dostaje złota, platyny, gra prawie dwieście koncertów w rok, jest w wiecznej trasie to… To zaczyna rozumieć, co się stało z radiowymi idolami sprzed kilku lat, dlaczego te osoby nie są w fazie rozwojowej.
Mnie zawsze dziwiło, że generując dobrą kasę, mając spory obrót finansowy – mówmy o tym wprost – niektórzy stanęli w miejscu, chociażby pod kątem grania muzyki na żywo. Ja byłem zawsze tym gościem, który mówi: „dobrze, mogę teraz dorzucić cztery tysiące złotych do stawki koncertowej, to zróbmy tak, żeby za ten hajs wynająć większego busa, znaleźć muzyków, którym będę mógł zapłacić opłacić salę prób i po prostu grajmy to z bandem”.
Wiedziałem, że to zaprocentuje, że jest nauką. Stąd te moje różne drogi zespołowe, rozwijanie składu, dodanie perkusji i koniec końców stały zespół. Zawsze chciałem inwestować w siebie, na szczęście miałem takie możliwości.
I zawsze ku temu po prostu dążyłem i chciałem, żeby ta muzyka stawiała jakieś wyzwania. Publiczność rapowa też się starzeje. Dzisiejsza 16-letnia publika słuchając twoich płyt za te 8 lat będzie miała 24 lata i zaczną dokładać czegoś do swoich poszukiwań. To naturalne! Ludzie, którzy tylko i wyłącznie słuchają rapu od szesnastego do trzydziestego drugiego roku życia wydają mi się podejrzani (śmiech). Rozwój muzyczny występuje też u słuchaczy. Więc jeżeli jesteś wykonawcą i chcesz robić coś dobrze, to musisz też pozwalać na siebie wpłynąć, czy to innym wykonawcom czy tym jak grają. Musisz po prostu badać rynek, badać to, jak się tę muzykę gra.
W bardzo dobrym momencie się trochę na ten polski rap obraziłem, to była wypadkowa wielu różnych sekwencji wydarzeń, za które dziękuję do dzisiaj opatrzności. Dostrzegłem, że to świat, w którym wszyscy chcą się przepychać, bo myślą, że ten tort jest ograniczony i każdy kawałek trzeba sobie wyrywać, a to coś w czym nie czuję się dobrze. Uznałem, że może to jest moment, w którym powinienem poszukać nowych rozwiązań i zaatakować trochę z drugiej strony. Oczywiście jak już będę mieć na to pomysł.
L: I kiedy do tego doszedłeś?
M: 2015 to był przełomowy rok, który się po prostu bardzo dobrze skończył, bo powstała FDG.orkiestra – założyliśmy ten zespół i okazało się, że nie tylko razem gramy i rozwijamy się muzycznie, to też cholernie się polubiliśmy – tak po ludzku. Od lat gramy zawsze razem, jesteśmy sobie przyjaciółmi. Wpadając w taką ekipę, miałem wreszcie od kogo uczyć się muzyki.
fot. Mateusz Czech |
L: Hip-hop okazał się za wąski?
M: Zdecydowanie! Zaczęło mnie trochę wręcz śmieszyć, że u nas nie myślano nad czymś nowym, świeżym, tylko czekało na to, co się stanie w Stanach, Niemczech czy Francji, żeby to jakoś skopiować. Nie mam do nikogo rzecz jasna pretensji, że taką drogą idzie, nie mam ich też do fanów, skoro wielu osobom takie podejście pasuje – ja potrzebowałem wyjścia z tej bańki.
W Ameryce te mody zmieniają się na dobrą sprawę co kwartał, przetasowania są ogromne i nie mam wrażenia, iż za jakiś czas będziemy w ogóle pamiętali o większości tych twórców. Części z nich, według mnie, nie da się na dobrą sprawę słuchać i nie chciałbym nagle próbować podążać tym śladem, żeby się komuś przypodobać, żeby cały czas próbować być na bieżąco z tym, co akurat modne.
L: Można się w tym też zwyczajnie pogubić.
M: Jeśli chodzi o moje albumy, to im bliżej tej klasyki rapowej, tym lepiej mnie ludzie odbierali i lepiej mi to szło koncertowo. Im więcej wchodziło eksperymentów, tym było gorzej, ale uznałem, że nie tylko rap jest muzyką, więc mogę starać się robić muzykę zgodną z muzycznymi korzeniami, ale wykraczającą poza rap. Żeby niosła te rzeczy, które moim zdaniem w muzyce są dobre, ponadczasowe, trwałe i jednocześnie trochę eksperymentalne.
2015 był takim rokiem, który mnie tego nauczył. Spotkałem wreszcie odpowiednie osoby, które w odpowiedni sposób zajęły się prowadzeniem moich spraw. Towarzystwo Smolika, Michała Króla i chłopaków z FDG.Orkiestry okazało się decydujące. Głowę otworzyła mi jako taka ich bezpośredniość w tłumaczeniu tego, że jak chcę robić inną niż dotąd muzykę, to powinienem po prostu zacząć ją robić, a nie zastanawiać się czy umiem.
Ich porady, doświadczenie, ale też różne propozycje, które zaczęły napływać, doprowadziły do sytuacji, w której naprawdę czuję się gościem, który tę muzykę wreszcie robi!
L: To chyba musiało być bardzo odświeżające.
M: Zdecydowanie odświeżające, ale też twórcze. W przyszłym roku minie 20 lat mojej aktywności artystycznej. Mam świadomość, że wciąż się rozwijam, uczę, a nie osiadłem w miejscu, w którym musze inwestować w coraz to nowe hobby, żeby poczuć adrenalinę. Mi wystarczy wejść do studia, żeby mieć zastrzyki energii i ekscytacji
L: W studiu to jest dla Ciebie freestyle, swoista wolna amerykanka – próbujesz wszystkiego, czy też jednak masz pewne formy, w których starasz się zamknąć?
M: Próbuję, mierzę się z tym, co nowe, ale jestem bardzo daleki od tego, by to potem bezkrytycznie puszczać dalej w świat. Czasem jest tak, że wydaje mi się, iż zrobiłem coś bardzo fajnego, włączam to żonie, a ona mówi – to się do niczego nie nadaje! (śmiech)
L: Równie krytyczny na „Powrotach” jesteś ty sam, wobec siebie z przeszłości. Odniosłem wrażenie, jakby jednym z motywów przewodnich albumu była jakaś ostra samokrytyka, rozliczenie się ze sobą.
M: Zamysł tego albumu był taki, żeby każdy numer wracał do jakiegoś ważnego momentu, swoistych „kamieni” mojego życia, życia moich bliskich. Generalnie chodziło o to, żeby każdy numer był budowany przez jakiś biograficzny punkt wyjścia. Może i chciałem po prostu wiele spraw rozliczyć, nauczyłem się też, żeby po prostu się z tym nie kryć. Dużo osób zawiodłem, wiele czasu straciłem. Na szczęście od jednej z osób dostawałem kolejne i kolejne szanse. Jakoś udało mi się to wykorzystać i odpowiednio przekuć na taką relację, która jest po prostu niesamowicie budująca. Ona spaja mnie w całość. A płyta to są takie składowe mojego obecnego świata na podstawie tego, co się wydarzyło.
Na pewno jest tak, że lubię sobie dać czasem w dupę, skopać samego siebie.. Muzyka dała mi możliwość, żeby emocje i refleksje przelać w formę, która jest mi najbliższa. W dodatku okazuje się, że ludziom się to podoba i często dają mi znać, że to, iż otwarcie powiedziałem o tym czy tamtym, dało im powód do refleksji. To wielkie szczęście dla artysty.
L: Muzycznie z kolei „Powroty” są… No właśnie, jakie one są?
M: Mnie najtrudniej oceniać. Na pewno są dopracowane pod absolutnie każdym względem. Słowo jakość to coś, co przewijało się w zasadzie w każdej rozmowie z Michałem Królem, gdy nagrywaliśmy album.
L: Spójność tutaj jest, to moje spostrzeżenie. To rzeczywiście jest taka zamknięta całość, spięta wyrazistym brzmieniowym sznytem.
M: Bardzo nam na tym zależało. Nie tylko w produkcji muzycznej, ale też klipie, grafice, wkładce do płyty. Żeby to było coś, co przetrwa próbę czasu. Wiesz, ktoś może teraz w pełni nie poczuć „Powrotów”, nie okażą mu się bliskie i ja to zrozumiem. Płyta jest osobista, brzmieniowo gdzieś tam poszukująca. Natomiast może się okazać, że za pięć lat ktoś zdejmie ją z półki i wtedy do niego przemówi. Mnie się to często zdarza z muzyką. Tylko podstawą zawsze musi być wtedy to, by tworzyć coś dojrzałego, dopracowanego, co może w spokoju poczekać. Mam poczucie, że nagrywając „Powroty” dołożyłem wszelkich starań, aby tak było. Stąd dopieszczanie absolutnie wszystkiego na tip-top.
L: Czyli, wracając do jednego z początkowych wątków, muzyka to też swoista terapia i nauka perfekcjonizmu?
M: Terapia to na pewno. Od dawna to zresztą powtarzam. Żona nie chciała mnie po dwóch koncertach wpuścić do domu, bo zdecydowanie przesadzałem z alkoholem i ona to zauważyła na jakimś filmiku w sieci. To był występ w Białymstoku i rzeczywiście, nie byłem w najlepszej formie. Dostało mi się za to, skrytykowała to, jak podszedłem do fanów, że było to skrajnie nieprofesjonalne. Nie było lekko. Pamiętam, że natrafiłem na drugi dzień na program, w który prowadzili Sokół i Kuba Żulczyk, a gościem był Peja. No i Peja, już wtedy niepijący, powiedział: wolę mieć zjebany wieczór niż poranek.
Trafiło mnie to, sporo przemyślałem. No i zdecydowanie zmieniłem z czasem swoje podejście do alkoholu, teraz nie stanowi on dla mnie żadnego obciążenia. To ważne, bo branża alkoholem stoi. W muzyce jest on wszędzie. Trzeba silnej woli, żeby nie popłynąć, nie oszukujmy się.
L: To jeszcze na koniec wątek gości. Udało Ci się zebrać naprawdę fajny zestaw wyrazistych osobowości, ale nie dałeś im się zepchnąć w cień. Jest właściwa symbioza.
M: Z wszystkimi osobami mieliśmy już okazję się wcześniej przeciąć przy okazji różnych projektów i doskonale wiedziałem, że chcę ich mieć w „Powrotach” w tych, konkretnych numerach. O wszystkich mógłbym opowiadać godzinami, bo są niesamowicie utalentowanymi ludźmi i dla mnie jest po prostu zaszczytem, iż udało nam się stworzyć coś wspólnie. Jest też spora zmiana w stosunku do poprzedniego projektu – „POP.” – gdzie w większości towarzyszyli mi starsi stażem i doświadczeniem artyści. Tutaj sytuacja się odwróciła i to też jest ciekawe.
L: 10 numerów, około 40 minut. Prawie jak w „Illmatic” Nasa!
M: Dobrze trafiłeś. Ten album to dla mnie Biblią rapu, coś czego często się łapie. Rzecz jasna nie sugerowałem się tym, pracując nad „Powrotami”, ale taka długość jest moim zdaniem pod każdym względem optymalna. Czasy się zmieniają, ludzie żyją coraz szybciej i płyty, które mają tworzyć zamkniętą całość, opowiadać historie powiązane ze sobą, trzeba tak przygotować, by słuchacza nie zamęczyć. Dla mnie na albumie zawsze najważniejsze jest pierwsze i ostatnie zdanie. Tutaj było tak samo.