To był bezapelacyjnie najlepszy koncert festiwalu. Jego autorem został nie któż inny jak żyjąca ikona jazzu Charles Lloyd wraz z kwintetem Kindred Sprits w składzie: Marvin Sewell –gitara, Gerald Clayton – fortepian, Harish Raghavan – kontrabas, Eric Harland – perkusja, mógł zaskoczyć obecnością tego pierwszego. Dynamika gitarowych pochodów Sewella niekoniecznie musiała odpowiadać delikatnej i subtelnej tkance dźwiękowej Lloyda. Szybko okazało się, że największą siłą jego projektu są kontrasty. Na zadziorne gitarowe riffy często ocierające się o bluesową stylistykę Sewella, niezwykle intensywne i dynamiczny partie Claytona, oraz kompleksowość doskonałej sekcji rytmicznej, Lloyd mógł odpowiedzieć tylko jednym – swoją duchowością i spirytualizmem. W wieku 81 lat Amerykanin nie imponuje już techniką, ale za to dźwięk jego instrumentu zaczyna posiadać nieosiągalne dla innych właściwości. Drzemie w nim niesamowita moc przy najdelikatniejszym zadęciu, przez co jest niczym medium z czymś ponadzmysłowym. Gdy Lloyd gra w powietrzu czuć jakieś napięcie, salę ogarnia paniczna cisza, podczas której nie słyszymy nawet własnego oddechu. Pozostaje tylko jego dźwięk tak zagęszczający atmosferę jakbyśmy znajdowali się na zupełnie innej planecie. Kto raz usłyszy Lloyda już nigdy nie pozostanie taki sam.