Podróż wyobraźni do wyobraźni.

Kiedy rodzi się człowiek, swój początek naznacza haustem powietrza. Oddech, jest przedtaktem utworu życia.

Pierwszy oddech Grzegorza Dzika, bohatera reportażu „Dzika impreza” autorstwa Pauliny Kopeć, jest zmęczony, zasapany, przychodzi z trudem. Każdy rytm jego wędrówki, cała opowieść z synkopami i akcentami nieprzewidywalności, zapoczątkowana jest w jego oddechu. Jest zawsze obecny, a agogika, zmiany temp, rubata, są poddane kaprysom natury.

Już od pierwszych taktów czuję, jak uśmiech otula każdą wypowiadaną przez Dzika myśl. Każde słowo człowieka, przechodzącego samotnie Półwysep Skandynawski, emanuje ciepłem i spokojem. Taki durowy uśmiech na molowej partyturze.

Reportaż narzuca metrum dwudzielne – jest bohater i jestem ja. Od początku do końca zostaję w miejscach, do których mnie zaprowadzi. Bo słuchając Dzika jestem blisko. Blisko deszczu, palącego słońca, śniegu, wiatru. Widzę purpurę nad szczytami gór Norwegii, słyszę łamiący się pod moim i mojego 50 kilogramowego plecaka lód. Zmęczona dotykam przeciekającego namiotu, a kiedy smakuję pomidorową bez kluseczek, moje nozdrza rozchylają się szeroko. I to błogie ciepło ogniska w chatce, która jak z bajki wyrasta w lesie zupełnie niezamieszkana.

Przez rok i dwa miesiące Dzik sam, a czasem samotnie, przemierza przestrzenie z całą dynamika trudności i radości przedsięwzięcia, pozostając w harmonii tonalnej z naturą. Melodia tej robinsonady jest romantyczna, choć wibruje od i przez stulecia. Myśli, odczucia i wrażenia Grzegorza są kolorystyką jego osobistego, bardzo intymnego teatru, w który wprowadza mnie, towarzysza podróży. Jest reżyserem i kompozytorem każdej swojej frazy i taktu.

Dzik jako pierwszy w historii ludzkości (dodałabym – dotychczas odnotowanej historii, bo przecież nie wiadomo, dokąd niosły ludzi ich stopy przez tysiące lat), dokonał wyczynu gigantycznego. Powędrował tam, gdzie dziki nigdy nie dotarły – w mroźne rejony Skandynawii. Przemierzył pięć tysięcy kilometrów, bo tak dyrygowała nim jego dusza. I chociaż czuł się czasem jak „pieprzony turysta”, swoją siłą woli zagrał na wielkiej scenie, a każde na niej potknięcie było ukłonem w stronę tego co proste, pierwotne, zwyczajnie ludzkie. Komponując drogę na swój, i tylko swój sposób nie poddał się nawet i wtedy, kiedy pozostawało to w dysonansie z tym, co myślą i uważają inni. Artykulacja odysei rzadko wydaje się płynąć legato, choć nie jest to też staccato. Z całej niewidzialności Dzika w przekazie radiowym pulsuje zdecydowane marcato, które pobudza i zachęca mnie do wyjrzenia poza horyzont i skonfrontowania się z tym, co moje. Pod fermatą odnalazłam pytanie, jak często zdobywam się na to, by odwrócić kartkę nut następnej chwili, kiedy nie wiadomo, co jest na niej zapisane. Ale, parafrazując Dzika – zawsze mogę się tego nauczyć po drodze.

Z szacunku do zawodu reportera, o którym mam niewielkie pojęcie, nie postarałam się o napisanie recenzji reportażu radiowego. Jestem muzykiem. Usłyszałam w reportażu utwór, który brzmi i będzie jeszcze we mnie długo brzmieć. I tak go opisałam.