fot. Bartłomiej Sowa |
Lubię chodzić do teatru, kina, na koncert „nieprzygotowana”. Czerpię poprzez to nie tylko przyjemność z uczestnictwa w wydarzeniu, ale i z tego, co niesie za sobą moment „tuż przed”. Kiedy, patrząc na tytuł bądź autora, wykonawców, swobodnie naprowadzam wyobraźnie tam, gdzie istnieje nieograniczona możliwość spekulacji.
Pamiętam pewne zajęcia na uczelni, kiedy to profesor mobilizował nasze myślenie o zawartości książek, poprzez sama analizę ich tytułów. Pokazując okładkę, pytał nas: Jak myślisz, o czym jest książka.. a teraz pomyśl, o czym jest ta książka, patrząc na jej szatę graficzna.. zajrzyj, i nie czytając tekstu, wyczuj rytm pióra pisarza, jego styl … Zajęcia tak bardzo mi się spodobały, że pobudzam tą gimnastyką swoje zmysły już przez długie lata. Oczywiście pamiętając, że to tylko zabawa.
Całkiem przypadkiem znalazłam się na sztuce „Pocałunek” Gera Thijsa w małym, lubianym przeze mnie szczecińskim teatrze. Pewnie nie znalazłabym się tam, gdyby nie zaproszenie wręczone przez zaprzyjaźnionego aktora. Sam tytuł nie przyciągnął mojej uwagi. Bo czego można się spodziewać po podobnym tytule? Banalności. Przewidywalności. Próby okiełznania tematu przez rzeszę twórców i wykonawców.
fot. Bartłomiej Sowa |
Kiedy jednak spektakl się zaczął, bezwolnie poddałam się temu, co rozgrywało się przede mną na scenie. I ucieszyłam się z tego, jak bardzo się pomyliłam. Była to jedna z tego rodzaju niespodzianek, które niezapraszane reformują sposób myślenia, a ta niespodziewana zmiana, smakuje genialnie.
Okno dramatu otwiera się na scenerię gór, gdzie na pustym szlaku, drewnianej ławeczce sadza dwoje obcych sobie ludzi. Mężczyznę i kobietę. Wszystkie inne postaci słyszę jedynie w dialogu dwojga. Męża, którego być może ona już nie kocha. Pracodawców, znajomych i żonę, z którą nic go już nie łączy. Lekarza, który zdiagnozował u niej raka piersi i jej bolesny niemy głos, rykoszetujący w samotności jej wnętrza, w strachu przed ostateczną diagnozą. Czuję niezdarne próby jego zbliżenia się do prawdziwej „niej”, którą ona skrzętnie ukrywa pod maską nieprzystępności, powagi i opanowania. Kunszt interpretacji sztuki oraz dynamika pomiędzy dwojgiem aktorów (Magdalena Myszkiewicz, Konrad Pawicki), zamyka w samym środku rozgrywających się wydarzeń. Momenty humorystyczne, których nie brakuje unaoczniają wyważona dynamikę pióra tego holenderskiego dramaturga, znanego w Niderlandach jako aktor, tłumacz i reżyser. Sublimuje kontrasty tragizmu i dowcipu w sposób dojrzały i świadomy. Autor wciąż pyta. Zadaje pytania ważne, nie sugerując przy tym odpowiedzi. Sprawia, że można ich poszukać samodzielnie, zostawiając przestrzeń wyboru, w taki zwykły, ludzki sposób. Sceneria, muzyka, oświetlenie koncentrują i zagęszczają odpowiedzialność, jaką bierze na siebie minimalizm kawałka podłogi i kilku rekwizytów. I ta wciąż niedopowiedziana ostateczność ich wyboru. Zmiana swego życia i poddaniu się nieznanemu, może i lepszemu, a powrotem do tego, co nielubiane, ale znajome i bezpieczne.
Starożytni chrześcijanie uważali, że poprzez pocałunek zachodzi wymiana dusz. Całując, zbliżamy się do czyjejś duszy, zachowując ją w sobie już na zawsze. Sztuka Thijsa tchnęła we mnie ducha, który przyrównać mogę do pocałunku metafizyki. Zwyczajnej codzienności.
fot. Bartłomiej Sowa |