Rewolucyjny plagiat

Źródło zdjęcia

Czasem lepiej jest iść przez świat w czarno-białych barwach. Inne kolory często rozstrajają, trącają pustką i fałszem. Domykają całość swoją sztuczną egzystencją, a co nieszczere sympatią darować nie zmogę. Takoż samo jest z muzyką. Nie lubię podchodów. Lubię, jak sytuacja jest klarowna. Inspiracje są pochodną wszystkiego. Mniej lub bardziej. Podświadomie czy też nie. Zawsze będą częścią procesu twórczego. Inna sprawa, czy jest to bezmyślne powielanie standardów, czy też rozkopanie „nowego porządku”. 

Jak stwierdził Paul Gaugin: Sztuka jest albo plagiatem, albo rewolucją. No i gdzie w tym wszystkim klasa średnia, proletariat nasz czcigodny? Ten istnieje, ale zawsze pozostanie w cieniu obcego natchnienia. Chcąc czy nie chcąc środków muzycznego przekazu będzie coraz mniej. Brzmieniowe fuzje zlewają się dziś jak grzyby po deszczu. Czy słuchaliście czegoś ostatnio, co nie skojarzyłoby się Wam z czymś, co już znacie? Jakakolwiek rewolucja muzyczna w dzisiejszych czasach to zamknięte koło zjadania własnego ogona. Inną sprawą jest fakt, że raczej nigdy nie będzie świadoma. Nie będzie to też proces krótkotrwały, wynoszący na podium nowe oblicze sztuki. 

Dziś nie chodzi też o wskrzeszenie w muzyce jakiejkolwiek rewolucji, bo propagowanie starszych inspiracji jest po prostu prostsze. Nikomu nie zależy na byciu protoplastą nowego kierunku, bo takie początki to droga po trupach, na której odwracają się od Ciebie wszyscy, a doceniany zostajesz zazwyczaj po śmierci. 

Nie wyobrażam sobie nawet takiej muzycznej rewolucji. Nawet teoretycznie, gdyby taka nastąpiła wiąże się przecież z tym, że wszystko, co nam dobrze znane musi zostać na straży obojętności. Oddalibyście coś na czym się wychowaliście wobec nowych ideałów i wartości? Niedorzeczne dziś – kiedyś stawiało ludzi na nogach. Jakże zdesperowanym trzeba być, aby posuwać się do takich środków…. Nie doceniać tradycji, jaką kultywowali wcześniej inni. Praktycznie jednak zdecydowanie nam to nie grozi. Muzyka czeka raczej wolny proces ewolucji, który wynikać będzie bardziej z przypadku aniżeli odkrycia złotego środka zmieniającego oblicze sztuki. Ewolucja jednak zawsze stoi na straży tradycjonalizmu. Czy więc propagowanie pośredniego plagiatorstwa jest jedyną słuszną drogą rozwoju?

Niestety, ale nastały czasy, w których prawie każdy, nawet raczkujący zespół może wydać płytę. Piękna idea równouprawnienia kończy się jednak na tym, że w wielu przypadkach dostajemy albumy pełne własnego ego i wszechogarniającej dumy, które niekoniecznie dają miejsce na wartościową muzykę. Kilkanaście lat temu, jeśli ktoś przebił się przez amatorskie sito garażowych formacji, było wiadomo, że ma potencjał. Z drugiej strony mała liczebność muzycznych faworytów z łatwością zdobywała sobie szybko zaplecze wiernych fanów. Dziś na to trzeba o wiele bardziej sobie zasłużyć. Tak źle i tak niedobrze… 

Plagiat więc czy rewolucja? Pytam się, nie mogąc znaleźć jednoznacznej odpowiedzi. Plagiat to bardzo radykalne słowo. Coś co nakazuje wierzyć, że ktoś wobec pierwotnej wersji nie ma szacunku. W muzyce wielokrotnie jest to ukłonem w stronę oryginału. Rewolucja to zaś bardzo majestatyczne określenie w muzycznej nomenklaturze, a samych rewolucjonistów można by pewnie wyliczyć na palcach jednej ręki. Taki stosunek mi się jednak podoba. Gdyby cały światek muzyczny tworzyłaby rzesza takowych rebeliantów, nastałby zupełny chaos. Popełnianie co jakiś czas rzekomego „plagiatu” muzycznego świat stabilizuje, nadaje sens dawnej twórczości i tworzy muzyczny relikt dawnego dziedzictwa. Taki ying i yang, którego balans otwiera bramę dla muzycznych buntowników, których los nie zrzuca przed nami codziennie.

A może jednak da się lubić inne kolory poza czarnym i białym?