Czarcia odyseja jazzu – Brzmieniowe inklinacje – cz. II/IV

BRZMIENIOWE INKLINACJE

Rock i jazz – kiedyś dwa przeciwstawne sobie bieguny. To gatunki muzyczne, których bez świadomego zagłębienia się nie można docenić. To muzyczne idiomy, które uzupełniają nawzajem swoją brzmieniową siłą fonograficznych perswazji. Stosunek wzajemnych nadużyć owych gatunków sięgał i emancypował swoimi konwencjami od zawsze na zasadzie różnych proporcji. Wątpię jednak, aby ich stosunek był założony na wstępie. Powstałe fuzje niosły za sobą świeżość, wolność brzmienia i tym konsekwentnie kierowali się zapewne muzycy. Konwencja eksperymentalizmów od zawsze ważyła się bowiem podjęciem wielorakich środków i zintegrowania czegoś, co do tej pory było w muzyce tematem tabu. Nie sądzę więc, że scalenie obu muzycznych gatunków nastąpiło na fundamencie wytycznych kalkulacji, ale na zasadzie chwili i czystej improwizacji – na drodze muzycznej ewolucji.  

King Crimson

Konsekwentnie wynikać by to mogło również z samego założenia scalenia jazzu z ciężkimi riffami. Jazzowi nie było potrzeba owej „modernizacji”, bo sam z siebie jest w swojej melodyczno-rytmicznej koncepcji „egzotyczny”. Nawet, mimo że paradoksalnie owa forma wywodzi się z inicjatywy jazzowej terminologii, na rozwoju skorzystały przede wszystkim mocniejsze brzmienia, które zaczęły topić się w swojej aranżacyjnej hermetyce.

John Lord z Deep Purple

Różne były koleje losu tego muzycznego romansu. Z jednej z grubszych gałęzi owej fuzji wyrósł King Crimson ze swoją improwizacyjną modłą rockowej awangardy. Doskonałym przykładem może być również twórczość Deep Purple i ich klawiszowca Johna Lorda, który meldował ową tendencję do fuzji jazzu i rocka, a nawet muzyki klasycznej. Inne fundamenty gatunkowego scalenia wyniosły się również na inspiracjach Grateful Dead z charakterystycznym punkowym zacięciem gitary Grega Ginna.

Grateful Dead

Początek lat 80. to już pokłosie formacji Johna Zorna  Naked City, która skoncentrowała się na kontrowersyjnej kolizji free jazzu z atmosferyczną egzotyką grindcore’u, która wkrótce połączyła siły muzycznej surowizny hałasu w Painkiller pełną muzycznych breakdownów pochłoniętych elementami jazzu. Grupę tworzyli ówcześnie Bill Laswell (Last Exit), Sonny Sharrock (Napalm Death) oraz perkusista Mick Harris. Wspominając o tej formacji, nie wypada nie napomnieć, że na kartach historii lidera wyżej wspomnianej grupy zapisał się również projekt Electric Masada z albumem „At The Mountains of Madness” (2005) oraz solowy album „Enigmata” (2011). Niegdyś ikona Zorna była twierdzą nowo kreowanego nurtu muzycznego, która wprost szokowała swoją odważną konwencją. We współczesnych czasach, żeby wejść w obieg skandalu, grindcore raczej by się już jednak nie sprawdził. Legendę Zorna z perspektywy czasu świetnie dopełnia twórczość szweda Matsa Gustafssona łączącego wczesne elementy free jazzu i europejskiej muzyki mikrotonowej na tle wyraźnych elektronicznych eksperymentów.

Wróćmy jednak do początków. W latach 80. i 90. tę machinę napędzali po drugiej stronie barykady thrash deathowy Atheist z albumem „Piece Of Time” (1989). Jednak dopiero kolejny album „Unquestionable Presence” (1991) stał się fundamentem pod jazzowe dywagacje formy i dalsze fusionowe wyporności przy następcy „Elements” (1993), dzięki któremu przeszli kolejny etap ewolucji. Formacja zaczęła bowiem posługiwać się charakterystycznymi akordowymi sekwencjami pachnącymi jazzującą progresywnością stworzoną na eklektycznym metrum. Nie mieliśmy złudzeń, że coś się wtedy w tym światku przebudziło. Potwierdzeniem tego, a za razem i niespodzianką był debiut dziś już znanej formacji Cynic oraz ich dość syntetyczny album „Focus” (1993) po całości inkorporujący jazz fusionowe nasienie rozpylające się na psychodelicznej przestrzeni dźwięku, która bez wątpienia stworzyła miksturę brzmień, będącą wtedy dla wielu enigmą.

Rzuconą rękawicę protoplastów nowych brzmień podnieśli kolejno duńscy metalowcy z Pestilence, zmieniając konwencję ich wcześniejszej twórczości na albumie„Spheres” (1993), co naturalnie spotkało się z krytyką ówczesnych zwolenników, mimo że dziś uważane jest za jeden z najważniejszych albumów opisywanego podgatunku. Pokorna metalowa maniera staje tam w szranki z surową techniką pozostałych instrumentalistów. Z innej strony spróbowali podejść do tematu nowojorczycy z Candiria, którzy skąpali jazz z ambientem, hardcorem i hip-hopem. W tym przypadku nie było to jednak tak zaskakujące ze względu na fakt, że większość muzyków z tej formacji uprzednio wywodziła się ze środowiska jazzu. Ich albumy to przy znakomitej większości improwizacje, które płynnie sięgają po jazzowe synkopy oraz ich zastosowanie przy core’owych motywach.

Destylacja gatunków przebiegała wprost wybornie, kiedy po tę rodzajową chandrę zaczęli sięgać obecnie najbardziej znani muzycy, tj. supergrupa Gordian Knot, która w 1998 roku przy udziale gości takich jak Steve Hackett, Jim Matheos, Bill Bruford i Terry Gunn do dziś utrzymuje miano wybornej unikalności pod względem odważnych jak na tamte czasy eksperymentalizmów. Tego samego roku otrzymaliśmy również debiut genialnego Liquid Tension Experiment. Część załogi dawnego Dream Theater połączyła bowiem siły z karmazynowym Tony Levinem z King Crimson. Swobodne, niezwykle melodyczne i ekstrawaganckie skrypty aranżacji poniosły jeszcze większą falę popularności i rozwiązania ducha improwizacji w kategorii awangardowego jazzu wychodzącego do słuchacza ze swojej strefy technicznego komfortu.

Derek Sherinian nie pozostał obojętny na kolegów z „teatru marzeń” sam również postanowił sięgnąć po jazzowe inspiracje. Jego album „Planet X” (1999) w zasadzie, jako pierwszy w najbardziej dojrzały sposób wyrzeźbił równouprawnienie obu gatunków, tworząc zbilansowany i do dziś chyba najbardziej przystępny produkt metal fusion! Podobne przedsięwzięcia, choć technicznie absolutnie niemogące osiągnąć takiego pułapu techniki dziś dostaniemy w postaci przykładowego Counter-world Experience. 

Dziś fuzja jazzu i metalu tak jak kiedyś nie szokuje, ale podgatunek ten nadal zostaje w muzycznej niszy. Załoga Labratorium skrzętnie przygląda się jednak wszelkiego tego typu tworom, o których opowiemy w kolejnej części cyklu. Możemy się założyć, że nawet zagorzały audiofil nie będzie w stanie rozpoznać wszystkich odkrytych przez nas perełek.