Wyobraźcie sobie, że Trent Reznor urodził się 20 lat temu w Nowym Jorku, a w latach nastoletnich wymykał się z domu, by razem z kolegami chodzić na zadymione tytoniem i splamione piwem koncerty noise-rockowe. Wpływ na niego był taki, że dość szybko przestał podśpiewywać swoje ulubione piosenki, bo wydawały mu się zbyt gładkie. Zamiast tego zaczął wykrzykiwać własne teksty i nosić dziwną czapkę. Tak mniej więcej brzmi dla mnie Model/Actriz.
We wstępie dałem trochę więcej zasług frontmanowi niż on ma w rzeczywistości, aby analogia zadziała. Grupa z Nowego Jorku to klasyczny kwartet, w którym wokalista trzyma mikrofon, z boku stoją gitarzysta i basista, a gdzie w tle czai się perkusista. Trent Reznor jest w każdym z nich. W mechanicznej perkusji, która często wpada w trans albo brzmi jak automat. W dzikiej pasji w głosie Cole’a Hadena i w gitarach, które brzmią, jakby ktoś je używał w nieodpowiedni sposób.
„Dogsbody” to debiut tych młodych chłopaków, ale zupełnie tego nie słychać. Każdy utwór ma swoje miejsce i rolę. Perfekcyjny debiut? Myślę, że tak. Odkrycie roku? Dla mnie na pewno. Model/Actriz oferują słuchaczom idealną mieszankę noise-rocka, industrialu i post punku dla intelektualistów (A.D. 2023). Większość zespołów wyłaniających się z podobnego zaplecza porzuca śpiewanie na rzecz melorecytacji. Na całe szczęście Colde Haden potrafi i zaśpiewać (Amaranth, „Sleepless), i wypluć płuca (Mosquito), i melorecytować (Pure Mode), a czasami wszystko na raz. Jego energia jest uzależniająca. Instrumentalnie dostajemy mnóstwo piszczących, zgrzytających, wwiercających się w głowę gitar, ale co zaskakująco zawsze znajdzie się miejsce na chwilę oddechu. Ta płyta mogła bardzo łatwo przytłoczyć, a jednak wraca się do niej łatwo… i często.
Gdyby nie był to debiut, byłby równie bardzo zachwycony tym albumem. To chyba największa pochwała, jaką mogę mu zaoferować. Koniecznie sprawdźcie.