Black Sabbath – The End

★★★★★★★☆☆☆

1. Season Of The Dead 2. Cry All Night 3. Take Me Home 4. Isolated Man 5. God is Dead? (live) 6. Under The Sun (live) 7. End Of The Beginning (live) 8. Age Of Reason (live) 

SKŁAD: Ozzy Osbourne – wokal; Tony Iommi – gitary; Geezer Butler – gitara basowa. Gościnnie: Brad Wilk – perkusja (utwory 1-4); Tony Clufetos – perkusja (utwory 5-8); Adam Wakeman – instrumenty klawiszowe (utwory 5-8)

PRODUKCJA: Black Sabbath

WYDANIE: 20 stycznia 2016

www.blacksabbath.com

Kiedy moje dziatki (których jeszcze nie mam, ale kto wie, może już niedługo) zapytają mnie kiedyś: Tato, a tak właściwie to co było w 2016? będę trawestował Sienkiewicza z „Ogniem i Mieczem”: Rok 2016 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia… 

No bo jak tu nie traktować w kategorii klęski faktu, że jest się świadkiem odejścia zespołu, który tak wydatnie wpłynął na moje życie i postrzeganie muzyki? Rok się ledwie zaczął, a rock się zaczął… kończyć. Dziesiątego stycznia, kiedy świat muzyki żegnał na pogrzebie Lemmiego Kilmistera, nadeszła wiadomość o śmierci Davida Bowiego. A potem odchodzili kolejni – Glenn Frey z The Eagles, Paul Kantner z Jefferson Airplane… Strach pomyśleć, co Ponury Żniwiarz zechce jeszcze w tym roku (rocku?) wymyślić! I jak w takich okolicznościach cieszyć się z nowej płyty, kiedy już z samego założenia i tytułu jest to epitafium po wielkim zespole? Jak żyć, Ozzy Osbournie?

Skończmy jednak ten Rocka Pamięci Żałobny Rapsod i pomówmy w końcu o zawartości nowego wydawnictwa ojców chrzestnych heavy metalu. A pomysł na to mieli panowie z Birmingham następujący – cztery kawałki z sesji nagraniowych do albumu 13 plus cztery wykonania koncertowe z trasy ten krążek promującej. Koncept nienowy w historii rocka – podobną strukturę miał na przykład album „GN’R Lies” Guns & Roses z 1988 (choć tam pierwsze cztery nagrania jedynie studyjnie stylizowane były na „live”) czy „Wheels of Fire”, dwupłytowe wydawnictwo Cream z 1968 roku, gdzie obok dziewięciu premierowych, nagranych w studio, cztery kawałki koncertowe umieszczono na drugiej płycie. W przypadku Sabbathów osobiście jestem sceptyczny wobec zastanego rozwiązania, bo to wówczas ani koncertówka, ani pełny album, ani klasyczna EP-ka. Tym bardziej, że biorąc pod uwagę owocność sesji do „13” (2015) i bonusy zamieszczone na wydaniu „deluxe”, można było spokojnie dołączyć je do czterech numerów wydanych na „The End” i mielibyśmy piękny, nowy longplay. Tymczasem zawartość krążka, a w konsekwencji moją recenzję, będę musiał rozbić na dwa segmenty.

Zaczniemy oczywiście od części studyjnej. Pierwszy pick slide, przyłożenie po power chordach, niski, prawie barytonowy odzew – tak może brzmieć tylko mistrz diabelskiego trytonu Tony Iommi, który wita nas na nowym albumie motorycznym riffem otwierającego Season Of The Dead. Siedem minut posępnego, doom-metalowego marszu, do tego wyśpiewane przez Ozziego niczym czarna, hipnotyzująca mantra. I wierci głowę ta ostra, transparentna, ale niepozbawiona charakterystycznego dołu gitara, co potwierdza, że Rick Rubin zjadł zęby na produkcji nowoczesnego heavy metalu. Kolejny numer Cry All Night melodyką przypomina mi Live Forever z „13”. Rąbiąca niczym piła łańcuchowa gitara w zwrotkach, spokojne nieprzesterowane interludium, improwizowana solówka – nie ma się do czego przyczepić. Podobać się też może sam początek numeru, w którym Tony pokusił się o odrobinę zabawy talk boxem, podobnej do tej, którą zaserwował nam ongiś Zakk Wylde w Fire it Up na albumie „Mafia” (2005). Perkusyjne blasty i zdecydowane akordy rozpoczynają z kolei Take Me Home, z którego w pamięć zapada najbardziej bardzo ulotna i intrygująca, wykonana na gitarze klasycznej, solówka w stylu flamenco. Najmniej z całego zestawu studyjnego zapada w pamięć Isolated Man, co nie znaczy jednak, że nie trzyma poziomu; utwór jest technicznie naprawdę bardzo dobry, jednak pozbawiony tego „czegoś”. Jak na Sabbathów, to dla mnie za mało.

Czas na kawałki na żywo – na początek trochę obowiązkowej żółci. Ozzy, jak wiemy, młodzieniaszkiem już nie jest, ma za sobą wiele lat na scenie (i wiele litrów za sceną), toteż w jego głosie nie ma już tej „czarnoksięskiej” mocy, co kiedyś. Zatem kiedy padają pierwsze słowa God is Dead? (nagranego w czasie trasy po Australii w kwietniu 2013), zamiast księcia ciemności słyszymy… jakiegoś starego dziada na kiepskim karaoke! Ozzy przez cały utwór jest pod dźwiękiem, i anemicznie zawodzi kolejne wersy kawałka, który choć relatywnie nowy, wbił się już w kanon sabbathowej klasyki. Nieładnie! Ale nader szybko przychodzi remedium w postaci Under the Sun, gdzie pan Osbourne śpiewa jak za dawnych lat. Dynamicznym punchem wtóruje mu riffujący Iommi i sekcja rytmiczna, tak samo jest też w End Of The Beginning, który otwierał poprzedni album. Ale jak zawsze to koniec wieńczy dzieło. Wisienką na torcie jest tutaj Age Of Reason, mój absolutny faworyt z „trzynastki”. Kawałek wielowątkowy, z doskonałymi partiami na klawiszach i piorunującym, monumentalnym zakończeniem. W wykonaniu live prawie niczym nie ustępuje wersji ze studia – Osbourne daje z siebie wszystko, Iommi czaruje riffami (gitara jest tu bardziej transparentna niż w studio), no i końcowa solówka wraz z outro… Kiedyś powiedziałem, że Age Of Reason byłby doskonałym soundtrackiem apokalipsy i zdania absolutnie nie zmieniam. Jeśli przed ostateczną zagładą miałbym posłuchać jednego kawałka, który miałby wprowadzić mnie w odpowiedni nastrój, to bez wahania byłby to ten utwór. Jedyne, do czego w tej wersji mogę się przyczepić, to jakby za mało przestrzenne klawisze Adama Wakemana (tak, syna maestro Ricka Wakemana z Yes), które tak pięknie podkreślały dramatyzm na albumie (tamże grał na klawiszach kto inny). Ale musicie wybaczyć mi czepianie się szczegółów, nie jestem indyferentny emocjonalnie wobec tej muzyki, w końcu to od Black Sabbath zacząłem nie tylko słuchać, ale też i słyszeć! A z zupełnie innej beczki – jak wyglądają teraz te wszystkie idiotyczne oskarżenia muzyków o rzekomy satanizm, skoro na nagraniach koncertowych co chwilę z ust Ozza w stronę fanów pada God bless you all…? Album, pomimo swoich niedociągnięć, to piękne pożegnanie wielkiego zespołu. Paradoksalnie, pomimo ogromnego żalu, jaki towarzyszy mi z powodu perspektywy ich rychłego zniknięcia (a w krakowskim koncercie latem najpewniej nie dane mi będzie uczestniczyć), mam wrażenie, że jest to dobra decyzja. Przede wszystkim unikną rozmieniania się na drobne, co zdarzyło się już kilku uznanym kapelom. Tryb życia i lata na scenie dały się panom mocno we znaki; z powodów zdrowotnych musieli już niejednokrotnie przekładać koncerty pożegnalnej trasy. Tony Iommi walczy z nowotworem, Ozzy Osbourne z ciągłymi infekcjami dróg oddechowych, Geezer natomiast czasem… ze stróżami prawa, z racji swojego konfliktowego usposobienia. Do tego sprawy personalne wewnątrz starego składu – Bill Ward jest nieprzejednany w sprawie ewentualnego, choćby krótkotrwałego zejścia się zespołu na wspólne koncerty. Wielka szkoda. Może jedynie żałować, bo kiedy słyszy się choćby reakcje publiczności na nagraniach live z The End, uwielbienie fanów dla ekipy nie maleje pomimo upływu lat. I wierzę, że nie zmaleje nigdy. Wpływ, jaki wywarli na muzykę popularną jest godny najwyższego uznania – byli i będą inspiracją dla rzesz słuchaczy, jak i początkujących metalowych muzyków, którzy gdzieś tam, w garażach i piwnicach, z fantazyjnie wyciętymi gitarami, nawet czasem nieświadomie kontynuują dziedzictwo, które pozostawiła po sobie czwórka z Birmingham.