Lider Mons nie jest obcy redakcji Laboratorium. Jakub Pieniążek (wokal, gitara) swego czasu przewodził grupie Farel Gott, której EP-kę miałem niegdyś przyjemność recenzować. Farel Gott niestety rozpadł się w momencie przełomowym dla swojej kariery. Zdawało się, że oto właśnie zespół odnalazł własny głos w muzyce. Najpierw rozpad zaowocował utworzeniem grupy hard rockowej Peyotl Burger (bez Pieniążka), która czerpie również garściami piach z amerykańskich szos. Teraz przyszedł czas na Mons, zespół który bezpośrednio kontynuuje historię Farel Gott. Zaczynamy tam, gdzie skończyły się „N.I.E.D.O.P.O.W.I.E.D.Z.E.N.I.A.” Mons gra muzykę, która stawia na złożone, mocno gitarowe kompozycje w wolnych tempach. Wszystko jest tu solidnie przemyślane, przez co muzyka zatrzymuje słuchacza na dłużej. Z początku wydaje się, że to proste piosenki, które po prostu przyjemnie płyną. Kolejne spotkania jednak uwydatniają fakt, że jest to muzyka przede wszystkim napędzana ambicją, która wybija ją ponad przeciętność. Bardzo pomaga w tym soczysta produkcja, która wyciągnęła z każdego instrumentu jego głębię. Trudno mi wyobrazić sobie, że ta muzyka mogła zabrzmieć lepiej. Przy okazji EP-ki Farel Gott wspomniałem, że zespół momentami uciekał w rejony opanowane przez Comę. Na „Mons” nie ma szans na takie skojarzenia. Sam zespół przyznaje się do zimno-falowych inspiracji, a część składu (Adam Stępień – bas i Grzesiek Białowarczuk – gitara) ma doświadczenie w muzyce metalowej i hardcore’owej. Dostajemy więc ciekawą mieszankę muzyków z różnych światów. Wszechobecny pulsujący bas Adama pięknie współgra z misternie zaaranżowanymi partiami perkusji, a gitarowa sieć, która stawia na progresywność spina to wszystko razem. Wybrzmiewa to szczególnie udanie w moim ulubionym Nie ma mnie. Zapamiętajcie nazwę Mons, bo jeśli zespół dotrwa do zarejestrowania pełnej płyty, może być o nich głośno. Panowie nagrali bardzo homogeniczne dzieło, bez żadnych słabych momentów i z ręką na sercu polecam ją każdemu pasjonatowi gitarowego grania.