Plakat Ursynalia 3
Plakat Ursynalia 3

Ursynalia 2012 – George Borowski, Jelonek, Holden Avenue, Billy Talent (Warszawa, Kampus SGGW – 3.06.2012)

Setlista (Billy Talent): 1. Devil in a Midnight Mass 2. Turn Your Back 3. Living in the Shadows 4. This Suffering 5. Line & Sinker 6. Rusted from the Rain 7. Saint Veronika 8. Viking Death March 9. Surrender 10. Diamond On a Landmine 11. This Is How It Goes 12. Try Honesty 13. Devil On My Shoulder 14. Fallen Leaves 15. Red Flag

Z pewną nieśmiałością przyznaję, że nie oczekiwałam na ten koncert jak każdy szanujący się fan Billy Talent – od kilku miesięcy byłam zajęta ciągle to czymś innym. Na dodatek bilet na Ursynalia znalazłam w dniu koncertu około godziny 17.30, zatem jak się pewnie domyślacie, świńskim truchtem pobiegłam na metro, po czym, podążając za tłumem entuzjastów kapeli (ciekawe po czym ich poznałam) – trochę przypadkiem znalazłam się pod główną sceną festiwalu. Nieco niedowierzając, że rzeczywiście tu jestem, zerkałam co chwila na tłum i na scenę, gdzie rozstawiał się Mastodon. Jako, że fanką tego zespołu jednak nie jestem, nie ma co spodziewać się relacji z tego występu.

Podczas gdy Mastodon pozbawiał słuchu i oddechu swoich fanów ja stwierdziłam, że warto sprawdzić Open Stage. Ku mojemu lekkiemu rozbawieniu na scenie zobaczyłam grupkę ludzi, których średnia wieku wynosiła jakieś 45 lat, a energią i uśmiechem przebijali niejedną kapelę rockową. Grupa George’a Borowskiego prezentowała mieszankę starego dobrego rock’n’rolla i country. Klimaty wprawdzie nie moje, ale słuchało się przyjemnie.

Jelonek na festiwalu Ursynalia (zdjęcie z albumu artysty na FaceBook)

Po Mastodonie wkroczył na główną scenę człowiek, który całkowicie przewartościował moją opinię o skrzypcach w muzyce rockowej, czyli Michał Jelonek. Huntera poznałam dopiero niedawno, a ich skrzypka pierwszy raz na oczy zobaczyłam właśnie na tym koncercie, więc teoretycznie powinnam stać z założonymi rękami i cichutko kwilić, żeby to rzępolenie szybko się skończyło. Rzeczywistość okazała się jednak inna, bo już po pierwszej minucie koncertu byłam gotowa rzucić wszystko i dołączyć do chłopaka, który za moimi plecami wrzeszczał: Jelonek, kur… kocham cię!. Ja bym jeszcze dorzuciła do tego propozycję matrymonialną.

Bo oto na scenie pojawił się człowiek promieniujący entuzjazmem, w dodatku o aparycji, która od samego początku skojarzyła mi się z Mefistofelesem (prawdopodobnie czytając kiedykolwiek ponownie Fausta Goethego przed oczyma będę miała Jelonka na scenie). Podsumowując – w tym człowieku siedzi diabeł, który jest w stanie zrobić z publicznością wszystko. Naprawdę. Na jego zawołanie tłum skakał, machał „szabelkami”, robił „ścianki-ursynalianki”. Widziałam też różne części garderoby, przeważnie spodnie, krążące gdzieś w powietrzu między widzami. Była moc, bo sam skrzypek przyznał, że ma piach w zębach od pogo, które rozpętało się pod sceną. Po czymś takim moje oczekiwania wobec koncertu gwiazdy wieczoru mocno wzrosły i obawiałam się, że występ Billy Talent będzie co najmniej klasę gorszy.

Zanim jednak zjawili się Kanadyjczycy, krótki koncert dał zwycięzca konkursu kapel, czyli wrocławska formacja Holden Avenue. Minęło już parę dni, a ja dalej mam wrażenie, że ten koncert był najmniej ciekawy ze wszystkich. Pomijając sam fakt, że zespół-debiutant, to tak naprawdę niczym nie przykuł mojej uwagi. Parę melodyjnych, ale dość przeciętnych kawałków, które bardziej uśpiły niż pobudziły (a przecież support) publiczność.

Ben Kowalewicz (fot. Milena Grzesiowska, netfan.pl)

Ściśnięta jak sardynka stałam w deszczu i czekałam na Billy Talent. Kiedy na scenie pojawili się już Ben, Ian, Jon i Aaron (ten ostatni z fryzurą stylizowaną chyba na Kozaka zaporoskiego) i na samym początku tradycyjnie już wybrzmiał riff Devil in a Midnight Mass, rozpoczął się prawdziwy szał. Walka o przetrwanie również, bo nigdy jeszcze tyle osób – dosłownie – nie siedziało na mojej głowie (ech, ten crowd surfing…). Starałam się utrzymać w rzędzie drugim, w porywach do dwóch i pół i szczęśliwie miałam całkiem niezły widok na scenę.

A na scenie – prawdziwy ogień. Wokalista Ben Kowalewicz jak zwykle włożył całe serce w wykonanie utworów, natomiast mniejszą oryginalnością wykazał się przy tekstach rzucanych do publiczności. Powiedział parę słów po polsku, wywołując ogólny zachwyt publiki, oraz wspomniał, że jego ojciec jest Polakiem and that makes me half-Polish. Niemniej jednak kapela skupiła się nie na pogadankach, lecz na muzyce. Pojawił się promujący nowy album utwór Viking Death March, w typowo „talentowym”, melodyjnym, punkrockowym stylu, z zapadającym w pamięć riffem i chórkami. Pewną niespodzianką była obecność aż czterech kawałków z debiutanckiej płyty Billy Talent, w tym This Is How It Goes, które niezmiennie od pierwszego przesłuchania wywołuje ciarki na plecach. Z kolei wyskandowane wspólnie z publicznością Living in the Shadows zabrzmiało bardzo wiarygodnie, jak gdyby mimo późniejszych hitów zespół wciąż z przyjemnością grał to, od czego zaczęła się historia Billy Talent.

Ian D’Sa (fot. Milena Grzesiowska, netfan.pl)

Teoretycznie ponarzekałam trochę na wokalistę, ale trzeba przyznać, że ma wyczucie. Kiedy potrzeba kogoś, kto na scenie poskacze jak opętany albo każe śpiewać publiczności dane słowo/zdanie, to Ben melduje się na posterunku, ale kiedy pojawia się świetna improwizacja czy instrumentalne solo – jak na przykład w Devil on my shoulder – to potrafi stać się tłem dla reszty, skądinąd znakomitej, zespołu. Po wspomnianym utworze grupa zagrała dwa bodajże najsłynniejsze chyba (jako fance trudno mi oceniać) swoje utwory, mianowicie Fallen Leaves, które rewelacyjnie wybrzmiało śpiewane wspólnie z publicznością, a także Red Flag, na którym z kolei fani starali się ponownie wdrożyć akcję z koncertu sprzed dwóch lat na Rock in Summer Festival, również w Warszawie, czyli „czerwoną wstęgę”. Pod sceną pojawiło się trochę wstęg, które ciągnęły się na całkiem niezły dystans, jednak ocenę pozostawię innym, bo moje oczy były skierowane przede wszystkim na kapelę.

I choć zabrakło mi kilku utworów – właśnie wyobraziłam sobie, jak pięknie zabrzmiałoby The Dead Can’t Testify albo White Sparrows w deszczu – oraz nawet krótkiego spotkania z zespołem po koncercie, to śmiało mogę stwierdzić, że był to jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam. Warto też wspomnieć, że spotkaliśmy („my, fani”) Dustina Rabina, dla niewtajemniczonych – fotografa Billy Talent, którego, co ze smutkiem przyznaję, na początku w ogóle nie rozpoznałam. Jeśli kiedyś spotkacie tego skromnego, wytatuowanego faceta w typie kanadyjskiego drwala, z aparatem w ręku, możecie mu powiedzieć, że w Polsce zawsze będzie mile widziany. Do tych wszystkich przeżyć dodam jeszcze pozytywną atmosferę, którą zapewniło wielu studentów – także tych, którzy tańczyli pogo do Koko Euro Spoko przy wyjściu z kampusu SGGW; całkiem niezłą organizację trzeciego dnia festiwalu, a także fanów z forum Billy Talent, których zresztą serdecznie pozdrawiam, bo takich sympatycznych wariatów rzadko spotykam. Jako przysłowiową wisienkę na torcie mogę dorzucić informację, że zespół zapowiedział szybki powrót do Polski, zapewne jesienią, już po wydaniu czwartej płyty. Żyć nie umierać!

BILLY TALENT 0 VIKING DEATH MARCH (LIVE, URSYNALIA 2012)