Festiwale muzyczne mają to do siebie, że organizowane są na niemal wszystkich szerokościach geograficznych, często w miejscach, o których większość z nas nie miała wcześniej jakiegokolwiek pojęcia. Odbywają się zarówno w wielkich aglomeracjach miejskich, niewielkich miejscowościach, mieścinach, jak i na łonie natury. Każdorazowo służą one promocji danego miejsca, nie ważne jak bardzo na tą promocję owo miejsce zasługuje. Festiwal może być główną atrakcją turystyczną, lub mało znaczącym epizodem, pewnego rodzaju przystawką do piękna natury, czy też zabytków architektonicznych. Jednak ponad wszystko festiwale stworzone są dla ludzi, bo to właśnie oni decydują o ich racji bytu.
Serbia pod względem festiwali kulturalnych wszelkiej maści jest prawdziwym rajem na ziemi. Ten niewielki kraj (niewiele ponad 7. milionów mieszkańców) położony jest w jednym z najpiękniejszych zakątków Europy. Obok tak renomowanych imprez muzycznych jak: festiwal trębaczy w miejscowości Guča, Exit w Nowym Sadzie, czy też festiwal jazzowy w Belgradzie, Serbia jest miejscem kilkudziesięciu mniejszych imprez, które atmosferą i wartością artystyczną od tych największych niczym nie odbiegają.
Myra Melford (fot. Marcin Puławski) |
Jak mawiał poeta – małe jest piękne. Czasami tylko to piękno trzeba potrafić odnaleźć i spojrzeć na świat trochę z innej perspektywy. Pančeva prawdopodobnie nie odwiedziłbym nigdy gdyby nie ten festiwal, w którego programie jakimś cudem znaleźli się tacy koryfeusze jazzu jak: John Scofield, Lee Konitz, Enrico Rava i James Carter. Skoro jednak już się tam znalazłem zacząłem poszukiwać tej „innej perspektywy” również poza salą koncertową. Odnalazłem ją w moim żołądku…
Kulinarne osiągnięcia Serbów są chyba najbardziej niedocenianą rzeczą w historii ludzkości! Te kilka restauracji, które zdołałem odwiedzić podczas mojego pobytu w tym mieście, zwłaszcza te nad rzeką Temesz, mogą zasadniczo zmienić pojęcie o dobrym i świeżym jedzeniu. Deserem każdorazowo był jazz i to w obfitych ilościach.
Festiwal zorganizowany został wyjątkowo precyzyjnie. Czasami aż trudno było uwierzyć, że znajdujemy się na Bałkanach, gdzie poczucie swobody i czasu ma trochę inną definicję. Miejscem tego wydarzenia był Kulturni Centar, czyli tamtejsze Centrum Kultury. W czasie 4. dni festiwalu codziennie odbywały się po 2 koncerty poprzedzane otwartymi wywiadami dla dziennikarzy i publiczności. W tradycyjnym jam session mieli okazję zaprezentować się zarówno uczniowie szkół muzycznych jak i uznani serbscy artyści (Max Kotchetov, Jelena Jovović). Wnętrze Centrum Kultury zdobiła wystawa zdjęć holenderskiej fotografki – Joke Schot. Pomysłodawcą tego całego zamieszania był nie któż inny jak Vojislav Pantić, genialny promotor wszelkiego rodzaju wydarzeń kulturalnych, który regularnie zaraża ludzi swą pasją do muzyki już od początku tego wieku.
John Scofield (fot. Marcin Puławski) |
Panująca atmosfera? Bałkańskie święto z jazzowym przytupem! Papierosowy dym szczelnie wypełniał i tak zatłoczony już budynek. Na zewnątrz też nie było za bardzo czym oddychać, ponieważ wieczorami Pančevo spowija nieznośny smog. Sala koncertowa byłą więc najbardziej przyjaznym i pożądanym miejscem w całym mieście, istną oazą jazzu, w której jako pierwsza zaprezentowała się amerykańska pianistka Myra Melford oraz jej zespół w składzie: Ron Miles – kornet, Liberty Ellman – gitara, Stomu Takeishi – kontrabas, Gerald Cleaver – perkusja.
Już sam przyjazd takiej artystki można uznać za niespodziankę, bowiem Melford to pianistka awangardowa, która bez cienia kompromisu oszołamia słuchacza kaskadami dźwięków, rozwichrzonych melodii i lubieżnych harmonii. Melford gra całym ciałem, przedramieniem, łokciem, pięścią. Czasami wydaje się, że klaster jest jej ulubioną formą ekspresji. Podobnie było na koncercie w Pančevie, aczkolwiek zaprezentowany tam materiał z płyty „Snowy Egret” (2015) to nie tylko wir awangardy. Nie zabrakło spokoju, wyciszenia, a nawet… kantyleny. Kiedy trzeba Melford potrafi pieścić klawiaturę jak najukochańszego partnera. Ron Miles często łagodził wydźwięk niektórych utworów choćby poprzez wysublimowany ton swego instrumentu. Kiedy reszta zespołu „odpływała” na niebezpieczne wody atonalności, kornecista przejmował rolę kapitana i nie pozwalał całej reszcie zniknąć z horyzontu. Publiczność w pełni doceniła dokonania Amerykanów domagając się bisu, którym okazał się utwór City of Illusion.
Lee Konitz (fot. Marcin Puławski) |
John Scofield, który mianowany został największą gwiazdą festiwalu przyjechał do Serbii ze swoim najnowszym zespołem Country for Old Men w gwiazdorskiej obsadzie: Steve Swallow – gitara basowa, Larry Goldings – fortepian, Bill Stewart – perkusja. Plotka głosiła, że gitarzysta zaczął grać muzykę country co wielu jego entuzjastów przyjęło z wielkim niepokojem. Wszelkich wątpiących w Scofielda zbiły z tropu już pierwsze utwory: Jolene z repertuaru Dolly Parton ze słynnym wersem Don’t take my man, just because you can oraz You’re Still The One Shani Twain. Obie interpretacje oddalone o całe lata świetlne od oryginałów. Były to dekonstrukcje, o które pokusić się może jedynie muzyczny geniusz! Scofielda często krytykuje się za jego gitarową pirotechnikę. Tym razem zagrał bez fajerwerków, lecz z poczuciem stylu (jazz, blues, country) i zespołowego porozumienia chyba jak nigdy wcześniej. Była to prosta i łatwo przyswajalna muzyka, ale zagrana z tak wielkim zrozumieniem, zaangażowaniem i świadomością jej pochodzenia, że nikt wobec takiego grania nie mógł zostać obojętnym. John Scofield okazał się muzycznym erudytą, który idąc ciągle naprzód nie zapomina o korzeniach swego muzycznego rodowodu. Przykład godny naśladowania.
Francesco Diodati (fot. Marcin Puławski) |
Lee Konitz jest żywą legendą jazzu i mając swoje 89 lat wciąż koncertuje po całym świecie grając na większych i mniejszych festiwalach, a nawet w klubach. Zobaczyć go podczas koncertu to okazja, która może się już więcej nie powtórzyć. Komplet publiczności podczas jego koncertu z big bandem RTS (Serbskiego Radia i Telewizji) nie mógł więc dziwić. Repertuar składał się z samych standardów (Body and Soul, April In Paris, etc.). Lee niepodzielnie rządził pokazując swój temperament nawet bez gry, śpiewał (mruczał?) partie solowe, ustalał tempo. Jedyne czego nie wiedział to kolejności utworów. Za każdym razem kiedy dyrygent zapowiadał kolejny utwór wydawał się być zaskoczony. Niestety nawet największy artysta czasami nie jest w formie. Mimo całego sentymentu i uznania dla jego dokonań trzeba uczciwie przyznać, że jego występ nie należał do udanych Doskonały podczas dawniejszych koncertów big band RTS miał poważne problemy, aby dostosować się do kaprysów Konitza. Koncert pozostawił po sobie bardzo mieszane uczucia, chociaż wydawać by się mogło, że sam solista bawi się na scenie doskonale. Koniec końcem to właśnie tam jest w swoim żywiole i oby muzyczna scena służyła mu jak najdłużej. Publiczności na pewno nigdy mu nie zabraknie.
Enrico Rava i jego New Quartet (Francesco Diodati – gitara, Gabriele Evangelista – kontrabas, Enrico Morello – perkusja) to artyści, którzy nie wymagają żadnych rekomendacji. Enrico Rava to prawdziwy ojciec chrzestny włoskiego jazzu, który co jakiś czas tworzy nowe formacje, promując tym samym młodych i szalenie uzdolnionych muzyków. W zespołach Ravy „wychowali” się m.in. Stefano Bollani i Gianluca Petrela. Teraz na największe słowa uznania zasługuje Francesco Deodati – gitarzysta o ekstremalnych możliwościach, który przez pewnego amerykańskiego krytyka ochrzczony został jako The Badass – oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Muzyczny dialog Ravy i Deodatiego już sam w sobie budzi najwyższy podziw. Rava odpowiedzialny był za sferę duchową koncertu, a więc przede wszystkim za wrodzone poczucie włoskiej melodyki, rytmu i tempa oraz pełne wyrazu i poezji frazowanie. Deodati skupiał się na sferze bardziej rozrywkowej. Często to właśnie do niego należało całe show, pełne błyskotliwych efektów, które wprawiało wszystkich w osłupienie. Kwartet zaprezentował kompozycje z ostatniej płyty „Wild Dance” (ECM 2015) oraz utwory ze specjalną dedykacją dla Dona Cherry, Ornetta Colemana oraz włoskiej astronautki Samanthy Cristoforetti (Space Girl), w której Enrico Rava, jak sam z rozbrajającą szczerością przyznał, kiedyś się zakochał. Był to jeden z tych koncertów, które chciałoby się usłyszeć jeszcze raz natychmiast po jego zakończeniu.
Enrico Rava (fot. Marcin Puławski) |
To niestety wszystkie koncerty, które w tegorocznej edycji festiwalu w Pančewie udało się mi usłyszeć. Ominął mnie m. in. koncert amerykańskiego saksofonisty Jamesa Cartera, który odbił się szerokim echem w prasie lokalnej i zagranicznej. Nie można wątpić, że festiwal w Pančevie nie zejdzie z afisza bałkańskiego kalendarium jazzowego i pozostanie w nim na stałe. Nie widzę również powodu, dla którego nie miałbym odwiedzić tego miasta w przyszłości.