Postanowiłem kontynuować serię Metalowej Polski. Popatrzyłem sobie na spokojnie, czego słuchałem w tym ostatnim roku i nie zdziwiło mnie wcale, że naprawdę mocne uderzenie to bardzo spore poletko mojego muzycznego gustu.
Rok 2018 pokazał, kolejny raz, że muzyka, której nie uświadczymy w telewizji czy stacjach radiowych, ma się wyśmienicie i tworzy takie rzeczy, czasem wybitne, innym razem bluźniercze, które zwykłemu Kowalskiemu się nie śnią. Nawet jeśli się przyśnią, będą to pewnie dla niego najgorsze koszmary, po których mokry jak szczur będzie się budził w środku nocy i chyłkiem spoglądał z troską na dorastające dziecię, co by nie usłyszało tych szatańskich dźwięków, które nawiedziły go tej najgorszej z nocy.
Ten literacki wstęp nie jest po to, by chwalić się swoim piórem, ani nie jest dowodem megalomanii, ale w zgrabny sposób wprowadza w to, o czym zaraz będziecie czytać. Zaprawdę powiadam Wam, muzyka black metalowa rozbiła bank, z małym ale ważnym wyjątkiem! Kolejność (chyba) przypadkowa.
12. Gontyna Kry „Ignipoten”
Album został wydany w marcu 2018 roku, po dziesięcioletnim milczeniu. Po przesłuchaniu tej płyty śmiało można przywołać maksymę, że im coś starsze, tym lepsze, niczym wino. Na szacunek zasługuje przede wszystkim konsekwencja i upór z jakim Neuer trwa przy pogańskiej odmianie black metalu. W swojej kwietniowej recenzji pisałem, że tym krążkiem dostałem kop w cztery litery i ciągle to podtrzymuje, mimo że opuchlizna już zeszła, to ciągle w świadomości mam ten walec, który ukazał piękno plastyczności tego gatunku.
11. Czort „Czarna Ewangelia”
No sama nazwa zespołu jak i tytuł mówią wszystko i mógłbym właściwie już na tym zakończyć. Natomiast z czystej przyjemności pisania skrobnę parę linijek, dla tych, co są nieprzekonani bądź nie słyszeli. Otóż cholera wie kto to jest i kto tworzy tego Czorta, jedynym pewnikiem jest to, że jadowity klimat i nienawiść do wszelkiej świętości tryska tutaj na kilometr. Klasycznie bluźnierczo, w odpowiednim tempie, bez zbędnych technicznych popisów, lecz na duży plus zasługują całkiem pięknie wydarte polskie teksty. Płyta zdecydowanie dla słuchaczy, którzy są tolerancyjni i dla których obraza uczuć i przekonań religijnych nie stanowi problemu.
10. Glaca „Zang”
Glaca to muzyk, który spotyka się zarówno z szacunkiem i podziwem, jak i wielką falą hejtu, wylewaną litrami na jego łeb. Może Was zdziwić, co ten gość ze swoją płytą robi w tym zestawieniu, ale uwierzcie mi, że płyta Zang znalazła się tutaj nie przez przypadek. Emocje, które towarzyszyły wydaniu płyty, a wreszcie treścią, które sączą się z tego krążka zaważyły na tym, że jest on w moim podsumowaniu. Cholernie lubię każde wcielenie Piotra i doceniam ogrom pracy, który wkłada w swoje wydawnictwa, mimo że można zarzucać iż od lat są w jednej i tej samej konwencji. Tym, którzy nie słyszeli szczególnie polecam utwór Człowiek nagrany z Korą, który dzisiaj nabiera innych barw.
9. Angrrsth „Znikąd”
Jest to debiutancka epka toruńskiego zespołu, która składa się z pięciu (na okładce płyty – czterech) utworów. Każdy z nich stanowi oddzielną część, czy to w pomyśle na kompozycje, czy użyciu takich a nie innych środków wyrazu. Na początku może to i męczyć, ale w ogólnym rozrachunku, to się jakoś wszystko razem trzyma i ciężko byłoby coś odjąć. Melodie łatwo wpadają w ucho, co nie zawsze się zdarza w skrajnie metalowej muzyce, wokal przez wszystkie kompozycje jest zróżnicowany od typowego growlu przez krzyki aż po jęki i wrzaski. Całkiem solidny debiut, czerpiący garściami z obecnej sceny.
8. Proch „Trupi synod”
Tak się jakoś układa, że na tej liście prawie same debiuty się pojawiają. Ta debiutująca pełnym albumem horda wywodzi się ze Śląska i gra w typowym oldschoolowym norweskim stylu. Kilka znajomych motywów się przewija przez kolejne utwory, co uważam za spory minus, chociaż o totalnym braku pomysłów nie mogę mówić z całą stanowczością, na plus oczywiście teksty po polsku z charakterystycznym pazurem i delikatne smaczki w postaci klimatu i samej produkcji, brudnej i niewypieszczonej. Reasumując, debiut całkiem solidny, chociaż panowie prochu nie wymyślili na nowo.
7. Totenmesse „To”
Totenmesse jest kolejnym projektem, w którym na wokalu pojawia się Stawrogin (Odraza, Biesy), a za perkusyjne blasty odpowiada Priest (Odraza, Voidhanger, Massemord). Muzyka, którą prezentuje ten skład wybiera z całego wielkiego worka muzyki metalowej to, co najlepsze, i czuć, że robi to całkowicie naturalnie, bez większych trudności czy wielkiego główkowania. Żonglowanie znanymi tematami zostało doprecyzowane do maksimum. Wokale Stawrogina przechodzą od gardłowego wycia aż po czyste deklamacje tekstu. Wszystko tworzy unikatową całość, która śmiało mogę napisać wstrząsa rodzimą sceną, szkoda tylko tego coveru King Crimson.
6. Kriegsmaschine „Apocalypticists” KSM nagrało najlepszą płytę w całej swojej dyskografii. To, co M. i Darkside tworzą, zarówno w Mgle, jak i na najnowszym KSM, jest jakimś absolutnym kosmosem. Trzeci studyjny album KSM wydany w październiku pojawił się jak grom z jasnego niebo (sic!) bez ani jednego teastera czy też singla. Płyta, która jest wymagająca i wielowątkowa, na pewno nie przypadnie każdemu do gustu. Trzeba jej poświęcić sporo czasu, żeby wreszcie zrozumieć, o co w niej chodzi i czerpać przyjemność ze słuchania. Zimne brzmienie, transowe riffy, charakterystyczne wokale, znakomite partie bębnów i klimat, jaki towarzyszy wydawnictwu, sparaliżuje słuchacza na długie minuty.
5. Cultes des Ghoules „Sinister, or Treading the Darker Paths” Pięć kilkunastominutowych kompozycji, od których dostajemy gęsiej skórki, po których mamy wrażenie, że wpadliśmy do ciemnego labiryntu, gdzie widoczność nie dalej sięga niż wyciągnięta ręka. Hipnotyczne i transowe dźwięki, niespieszne, pogłębiające uczucie strachu i grozy, przed tym, co nas czeka, idealnie zostały okraszone wokalem Marka, który robi, co tylko może, by pokazać całe spectrum grozy, ducha wiekuistej męki i obrzydzenia. Konstrukcja albumu sprawia, że od pewnego momentu zostajemy zahipnotyzowani dźwiękami, tak iż nie mamy już pojęcia, który to utwór i ile już trwa i czy w tym labiryncie nie przepadliśmy na wieczność.
4. Behemoth „I loved You at Your Darkest” Jedenasty album Behemoth może nie dorównuje, w mojej ocenie, „The Satanist”, chociaż jest albumem równie wyśmienitym (być może chodzi o kwestię ilości odsłuchań). Jest na pewno ważnym albumem w karierze zespołu, ponieważ mamy kilka ciekawych smaczków, ot chociażby ballada Bartzabel. Ważny jest też z innego powodu – że w naturalny i całkowicie szczery sposób łączy to, co w Behemoth stare i to, co nowe. Zresztą, mając już swój status na ogólnoświatowej scenie, Nergal i spółka nie muszą się z nikim ścigać i nikomu nic udowadniać, przez co wspomniana szczerość i naturalność wyszła niewymuszenie, a muzyczne wycieczki, czasem dalekie od muzycznego kręgosłupa zespołu, brzmią świetnie i świeżo.
3. Voidhanger „Dark Days of the Soul” Black/thrash metal z naleciałościami hardcore punku i crust. Piekielna mieszanka, esencjonalna, pełna zgnilizny i zabójczego tempa to cechy charakterystyczne trzeciej płyty Voidhanger. Może nie jest to żaden ewolucyjny krok w karierze zespołu, ale konsekwentne trzymanie się wybranej stylistki i tego, co zespół chce przekazać. Utwory z płyty brzmią piekielnie dobrze na żywo, co miałem okazję sprawdzić przed koncertem Cannibal Corpse, takie Naprzód donikąd! czy High on Hate to killery, które masakrują słuchacza. Melodyjne i chwytliwe riffy, potężna dawka perkusji i klarowny wokal stawiają „Dark Days of the Soul” wysoko w mojej liście.
2. In Twilight’s Embrace „Lawa” W zeszłym roku Poznaniacy otwierali moją listę, w tym są już na przysłowiowym pudle. „Lawa” długo nie wyskakiwała z mojego odtwarzacza, co pewnie zdarzyło się wielu słuchaczom i nie jest to nic niezwykłego. Album, który kojarzy się z „Dziadami” Mickiewicza, zbudowany został na zasadzie schematu – wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Słucha się tej płyty z niezwykłą uwagą, polskie teksty jeszcze bardziej przykuwają słuchacza, a jego nie za długie trwanie jeszcze tylko potęguje uczucie ważności tego krążka. Powtórzę się, jest to zespół, który poszukuje, jest odważny i nie boi się wyrażać siebie takimi a nie innymi dźwiękami. Wielka klasa.
1. Entropia „Vacuum” Absolutna i ścisła czołówka metalowych wydawnictw, nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Transowość, psychodeliczność i hiponotyczność tego krążka bije jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniego akordu. Ekscentryczność i odwaga w eksperymentowaniu chyba na stałe wprowadziła muzyków z Oleśnicy do metalowego panteonu. Słucham ponownie tego krążka i poniekąd wyczuwam obawę nad ideą poszukiwania dźwięku i kreatywnością zespołu, który przy kolejnym wydawnictwie powinien znów rozłożyć słuchacza na łopatki. Bo o szczęce, która znów cały rok przeleżała na podłodze, to już nie wspomnę.