DREAM THEATER – Parasomnia
DREAM THEATER – Parasomnia

Dream Theater – Parasomnia

DREAM THEATER – Parasomnia

Wejście do Snu

Kiedy po raz pierwszy zabrałem się za słuchanie Dream Theater Parasomnia, miałem w głowie całą historię tej legendarnej kapeli prog-metalowej. Byłem ciekaw, czy najnowszy album utrzyma renomę wypracowaną przez lata, czy może okaże się tym razem muzyczną ślepą uliczką. Już sama okładka – tajemnicza, odrobinę psychodeliczna, odwołująca się do motywów nocnych koszmarów i surrealistycznych zjaw – wzbudziła we mnie nadzieję na głębokie, mroczne doświadczenie dźwiękowe. Szybko jednak przekonałem się, że „Parasomnia” to specyficzna mieszanka: z jednej strony kosmiczna precyzja instrumentalna, z drugiej zaś zaskakujący brak motyów, które pozostawałyby na dłużej w pamięci.

Od lat doceniam Dream Theater za ich niewiarygodną sprawność techniczną i konceptualną złożoność – to oni w końcu zdefiniowali w dużej mierze, czym może być progresywny metal. Liczyłem więc, że „Parasomnia” dorzuci do ich dziedzictwa coś zarówno świeżego, jak i przyjemnie przystępnego. Sny i zaburzenia snu jako motyw przewodni brzmiały wystarczająco intrygująco, by zapewnić płycie atmosferę pełną nieoczywistych rozwiązań harmonicznych oraz transowych pejzaży. W rezultacie otrzymałem jednak album, który aż kipi od wirtuozerii i aranżacyjnych sztuczek, ale cierpi na deficyt zapadających w pamięć fragmentów, co przypomina paradoks: bogactwo detali, a jednocześnie niedostatek głębszych emocji.

Nocne Omamy

Zacznę od ogólnej charakterystyki brzmienia, ponieważ to, co uderza mnie w „Parasomnia” od pierwszych sekund, to niemal laboratoryjna, sterylnie perfekcyjna produkcja. Słyszę każdy szmer struny, każdy werbel wchodzący w nieoczywistym podziale rytmicznym, a linie klawiszowe rozpisane są z pedantyczną precyzją. Każdy instrument ma tutaj swoją przestrzeń, a miks sprawia wrażenie, jakby przy jego realizacji użyto najlepszych możliwych technologii. Rzadko kiedy spotyka się tak klarownie nagrane partie basu i tak soczyście wyeksponowane ścieżki gitarowe. Doceniam to, bo w progresywnym metalu szczegółowość bywa kluczem do uchwycenia natury kolejnych, rozbudowanych sekwencji.

Równocześnie jednak, na tle tej sterylnej doskonałości szybko zauważam pewną barierę – brakuje mi życia w tym wszystkim, iskry, która potrafiłaby rozgrzać te dźwiękowe pasaże do czerwoności. Otwierający całość utwór In The Arms Of Morpheus wprowadza nas w świat zrytmizowanych riffów i podniosłych klawiszy, przywodząc na myśl klasyczny styl Dream Theater. Mam jednak problem z tym, żeby wskazać choć jeden fragment, który zostaje w głowie po wyłączeniu odtwarzacza. Jest sporo synkop, przejść bębnów oraz galopujących riffów, ale ta kompozycja przypomina misterną łamigłówkę pozbawioną nagrody na końcu.

Nieco dalej na albumie czeka Broken Man, który przynosi pewną jazzową zajawkę w końcowej części. Rzeczywiście, pojawia się tam moment, gdy wszystko zwalnia, sekcja rytmiczna zaczyna delikatnie bujać, a gitara wchodzi w swingujący klimat. W teorii brzmi to świetnie: Dream Theater flirtujący z „jazzem” zawsze może być źródłem ciekawej inspiracji. W praktyce mam wrażenie, że wątek ten trwa zdecydowanie za krótko i znika tak nagle, jak się pojawia, nie zostawiając ani momentu na zapamiętanie jakiejkolwiek frazy czy konkretnej linii melodycznej. Efekt? Skojarzenie z błyskotką, którą rzucono w eter, by przyciągnąć uwagę, a potem porzucono bez konsekwencji.

W ogóle większość materiału na „Parasomnia” cechuje pewien mechaniczny chłód: kolejne riffy w Dead Asleep przechodzą w kolejne wstawki klawiszowe, zespół dokonuje karkołomnych zmian metrum, a wokal Jamesa LaBrie próbuje wszystko jakoś scalić, lecz najczęściej ginie w gąszczu instrumentów. Przyznam, że ta warstwa wokalna wydaje mi się najbardziej wycofana, choć LaBrie potrafi wznieść się na wysoki pułap emocjonalny. Tutaj jednak jest jakby przyduszone przez nadmiar aranżacyjnych warstw; brakuje mi czytelnego, mocnego refrenu czy chwytliwej frazy, która choć na chwilę wytrąciłaby zespół z pogoni za techniczną doskonałością.

Zwykle u Dream Theater cenię to, że w rozbudowanej formie kompozycji potrafią przemknąć motywy, które zapamiętuję od razu – tu natomiast natłok nut jest tak duży, iż zatraca się przyjemność obcowania z samymi melodiami. Mam poczucie, że w „Parasomnia” wszystko dzieje się w rozpędzonym tempie, jakby zespół chciał udowodnić, że wciąż jest w stanie kreślić wielopiętrowe struktury dźwięku, jednocześnie nie dając słuchaczowi wytchnienia na zapamiętanie chociaż jednego „złotego” fragmentu.

Somnambuliczne Klimaty

Zakładałem, że tytułowa parasomnia, czyli zaburzenie snu, będzie stanowić tu nie tylko estetyczny koncept, ale również głębszy przewodnik po strukturze albumu. Spodziewałem się dźwiękowych kontrastów, przeplatających się stanów senności i przebudzenia, a także hipnotycznych momentów, które mogłyby uchwycić tę nieoczywistą granicę między jawą a koszmarem. Niestety, tego aspektu emocjonalnego nie odnajduję tu w wystarczającej mierze. Owszem, w warstwie tekstów i tytułów jest sporo odniesień do snu, ciemności i nocnych majaków – ale nie idzie to w parze z kompozycjami, które zapadłyby w pamięć jako fascynująca, oniryczna podróż.

Zamiast tego mam wrażenie, że potężną część energii zespół włożył w kalkulację kolejnych przejść i progresji akordów. Sny mogą być chaotyczne, ale w ich chaosie drzemie pewna niesamowita logika, która – kiedy się obudzisz – zostawia cię z poczuciem wstrząsu lub objawienia. W „Parasomnia” nie dostaję ani wstrząsu, ani objawienia. Zamiast tego dominuje u mnie przeświadczenie, że Dream Theater skupili się na architektonicznej formie swoich utworów, zapominając, by w tym rzeźbieniu dźwięków zachować miejsce na choćby jeden prawdziwie zapadający w głowie motyw.

Tę atmosferę najlepiej symbolizuje Night Terror: kompozycja z potencjałem, bazująca na ciężkich riffach i syntezatorowych wtrętach, które przypominają mi stare płyty formacji z końca lat 90. Kiedy jednak wybrzmiewa ostatnia nuta, nie czuję spełnienia. Pozostaje raczej wrażenie świetnie zaaranżowanego puzzle, z którego nie wyłania się konkretny obraz – niby wszystkie elementy do siebie pasują, ale nikt nie zadbał o to, żeby wyróżnić kluczowy motyw i nadać mu wiodący charakter.

Wyżyny Umiejętności

Trzeba przyznać, że zespół jest w fenomenalnej formie, jeśli chodzi o samo rzemiosło. Gdy wsłuchuję się w te wszystkie polirytmiczne zabawy perkusji, zawiłe linie basu i zębate riffy gitary, jestem pod wrażeniem. John Petrucci wykręca solówki z niesamowitą prędkością, a Jordan Rudess dokłada do tego kaskady efektów klawiszowych, które czasem przypominają orkiestralne uniesienia, a czasem przywodzą na myśl szalone popisy jazz fusion. Pod tym względem „Parasomnia” to podróż w krainę nieograniczonych możliwości muzycznych, co może być fascynujące dla tych, którzy kochają taką wirtuozerię.

Jednak sama produkcja, mimo że jest naprawdę profesjonalna, sprawia na mnie wrażenie aż nazbyt wycyzelowanej. Każdy dźwięk jest wyraźny, klarowny i bezbłędny, co niestety prowadzi do wniosku, że zabrakło tu spontaniczności i naturalnego „oddechu”. Wcześniejsze albumy Dream Theater, nawet te wielowątkowe, zwykle miały momenty, gdzie czułem, jak muzycy łapią kontakt organiczny, nieco brudniejszy, mniej perfekcyjny, a przez to – o wiele bardziej ludzki. W „Parasomnia” widzę raczej muzyczny laboratorium, w którym każdy eksperyment jest od początku do końca przemyślany, a przypadek nie ma prawa zaistnieć.

Przez to wszystko wokal LaBrie – bądź co bądź istotny element tożsamości Dream Theater – wydaje się przygaszony i wtłoczony w drugi plan. Niby słyszę, że stara się nadążyć za partiami instrumentów, szukając wzniosłości w linii śpiewu, ale trudno mu się przebić przez nieustannie zagęszczone aranże. Kiedy i tak nie rozpoznaję rzadnych mocniejszych, charakterystycznych refrenów, dociera do mnie, że płyta nie oferuje klarownego balansu między techniką a emocjami.

Jazzujące Szaleństwo

Ciekawostką pozostaje wspomniany już Broken Man, który mógł być wielkim atutem krążka. Tam właśnie zespół na chwilę przechodzi w bardziej swingujący rewir, a sekcja rytmiczna dostaje okazję do rozluźnionych popisów inspirowanych jazzem. Bardzo podoba mi się sam pomysł, bo wprowadza świeżą barwę do płyty i na ułamek sekundy wyrywa z typowych szablonów prog-metalu. Problem tkwi jednak w tym, że ta przyjemna, niemal „jamowa” wstawka jest raczej ozdobą niż fundamentem numeru. Gdzieś ok. półtorej minuty trwa to przyjemne bujanie, a potem zespół powraca do sztandarowej, chłodno skalkulowanej progresji. Chciałbym, żeby Dream Theater pociągnęli tę ideę dalej, pozwolili sobie na pełniejsze rozwinięcie jazzu w stylu rock fusion, bo wtedy „Parasomnia” mogłaby się wyróżnić od wcześniejszych dokonań. A tak pozostaje niedosyt, jakby ktoś zawołał: „Patrzcie, potrafimy też tak!”, po czym wycofał się w znane i (nad)bezpieczne rejony.

Żałuję, bo taki zabieg byłby rewelacyjną kontrą dla przenikających całą płytę cięższych i bardziej przesterowanych riffów. Gdyby rozwinąć ten swingujący motyw, mogłoby dojść do iskrzenia pomiędzy hardrockowym zębem a jazzującymi harmoniami, co często bywa istną petardą na krążkach artystów odważnie łączących metal z improwizacją. Tutaj jednak wszystko zostaje w sferze krótkiego epizodu, który jeszcze bardziej potęguje poczucie, że kompozycjom brakuje spójnej, zapamiętywalnej tożsamości.

Obędzie się bez melatoniny

Po kilkunastu przesłuchaniach „Parasomnia” nie znalazłem żadnego fragmentu, który chciałbym nucić przy porannej kawie. To nie jest zarzut dotyczący gatunku; kocham progresywny metal w jego najdziwniejszych formach. Chodzi raczej o to, że w muzyce Dream Theater zawsze ceniłem zdolność do łączenia formy i treści, tak by pod warstwą skomplikowanego zapisu nutowego tliła się żywotna, zapadająca w pamięć esencja. Tutaj, niestety, przede wszystkim słyszę serię fenomenalnych, acz chłodnych popisów.

Tak jakby zespół za wszelką cenę chciał pokazać, że jeszcze nie stracił swojej kondycji i wciąż potrafi zadziwić strukturalną złożonością. Efekt bywa imponujący pod względem rzemieślniczym, lecz równocześnie pozbawiony ciepła i właściwego czaru. Po zakończeniu odsłuchu mam w głowie pustkę – pojedyncze akordy, kilka szarpnięć gitary, jakieś synkopowane rytmy – ale żadnego motywu przewodniego, żadnego wwiercającego się w mózg refrenu, który chciałbym potem zanucić. Gdy słyszę tytuł „Parasomnia”, myślę sobie: tak, to chyba trafne określenie, bo mam wrażenie, że słucham jakiegoś złowrogiego snu, z którego nie sposób wybudzić się z uśmiechem na ustach.

Dlatego, choć doceniam staranność i pietyzm w podejściu do tworzenia tych utworów, nie mogę zaprzeczyć, że w skali do dziesięciu „Parasomnia” ląduje u mnie na solidnym 5/10. Jest to album dla najbardziej zagorzałych fanów prog-metalu, którzy potrafią czerpać przyjemność z samych niuansów kompozytorskich i niezwykłej wirtuozerii. Osoby szukające natomiast wyrazistych melodii i dreszczy emocji mogą się poczuć zawiedzione, a może nawet znużone, gdy zrozumieją, że to raczej arkusz muzycznych obliczeń niż przepustka do onirycznych rozkoszy.

DREAM THEATER – Parasomnia
Dream Theater – Parasomnia
UTWORY: 1. Labyrinthine Dawn, 2. Broken Man, 3. Fading Echoes, 4. Somnum Exterreri, 5. Midnight Maze, 6. Into Oblivion, 7. Morpheus’ Embrace, 8. Parallel Dreams, 9. Eternal Awakening SKŁAD: James LaBrie / Wokal, John Petrucci / Gitara, Jordan Rudess / Klawisze, John Myung / Gitara basowa, Mike Mangini / Perkusja PRODUKCJA: Materiał nagrano w studiach BearTracks (Nowy Jork) i Dream Theater Studios. Za miks i mastering odpowiadały nowoczesne, skrupulatne procesy produkcyjne, prowadzone wiosną 2024 roku, przy osobistym zaangażowaniu zespołu oraz realizatora Andy’ego Sneapa. WYDANIE: Wytwórnia Inside Out Music wypuściła album 7 Lutego 2025 roku.
KONCEPT
1.1
WYKONANIE
8
PRODUKCJA
6.8
TEKSTY
4.4
OCENA CZYTELNIKÓW1 Vote
1.6
5.1
OCENA