Ballady i treny. O tym opowiadać ma najnowsze wydawnictwo Hegemony. Wszechogarniająca pustka, lament, płacz i zgrzytanie zębów. To skojarzenia, które zapewne przychodzą większości z nas jako pierwsze w konfrontacji z wyżej wymienionymi słowami. Nie tędy jednak droga. W tym wszystkim znajdujemy jednak to, co najważniejsze – melancholię, nostalgię oraz empatię. Oczywiście idzie za tym konkretna historia, bowiem płyta poświęcona jest pamięci Tymoteusza Muchowicza – synowi głównego kompozytora i gitarzysty – Wojciecha Muchowicza. Zespół zdecydowanie zrezygnował więc ze stricte gotycko-metalowej atmosfery, stawiając na subtelność. Oprawa siłą rzeczy zamiast dotychczas słyszalnych w ich dorobku elektrycznych mocniejszych dźwięków, ogranicza się do świata akustyki, delikatnych tonacji i wręcz eufemicznych dźwięków gitary i klawiszy. W nowym świecie Hegemony dominują molowe harmonie, które odnajdują się w otoczce folku i gotyku. Każdy utwór charakteryzuje jednak inny odcień powyższych elementów. Z kompozycji niekiedy bije sielskość Clannad, chociaż nic w tym dziwnego skoro dowiadujemy się, że Scarbourough Fair jest starą angielską pieśnią ludową. Innym razem album niesie operową wizją renesansowego wirtuoza Johna Downlanda (Can You Excuse My Wrongs?), aby w Where the Nighingale Sleep wprowadzić mroczne elementy epoki średniowiecza zatopione w pięknej idei unisona i zalotnego pianina. Ponadto, dostajemy przeszywający emocjami Not Saying Farewell oraz zatopiony w instrumentalizmie sentymentalne Entr’ance oraz Martyr. No i cover – nie byle jaki, bo wpasowujący się w twórczość Hegemony wprost idealnie. Mowa o Patterns in the Ivy II z repertuaru Opeth, do których akustyczne rewelacje z poprzedniego wydawnictwa porównywałem właśnie do Szwedów. Cover wyśmienity, zaaranżowany może zbyt dosłownie, ale barwa Hegemony zdecydowanie nadaje kompozycji oryginalnej wizji. A w tym wszystkim polskojęzyczne Życzenie z imponującymi wokalizami. Pomimo zdecydowanie pejoratywnej treści, jest w tym materiale pewna nuta optymizmu i światła, które gdzieś w tych mrocznych brzmieniach udaje się przebić za pomocą filigranowych wokali sopranu Valyen Songbird. Nie ma w tym symfonicznego rozmachu, ale rytualna skromność i pokora wobec instrumentów przesiąknięta sentymentalizmem, z którego zadumy i refleksji wyrywamy się dopiero na końcu ostatniego utworu przebitego przestrzennymi dźwiękami gitary elektrycznej. Czyżby zapowiadały powrót do wcześniejszej koncepcji brzmienia?