Z Belgi znam gofry, frytki, czekoladę i piwo. Od dziś to wszystko może mi z łatwością zastąpić w kontekście przyziemnych przyjemności muzyczny projekt Belga Dominique’a Vantomme’a. Fusion oddający pola rockowi psychodelicznemu to nic nowego, ale jeśli dziś podejmują się tego muzycy najwyższych sfer, staje się to z automatu rzeczą niezwykłą. Eteryczne klawisze Dominique’a Vantomme’a, świetne gitarowe spiny Michela Delville’a, perkusja Maxime’a Lenssensa i bas Tony’ego Levina. Wielu pewnie sięgnie do tego albumu właśnie dzięki temu ostatniemu nazwisku, ale będzie to mocno krzywdzące dla pozostałych muzyków. Wszyscy pracowali na jej sukces w równym stopniu. Niekiedy etniczne wręcz rytmy, na które wpływają klawisze zniewolone down tempowym groovem i ciężkimi zmianami tonacji, to wyborna opcja na prawdziwe odprężenie. Słucha się tego wyśmienicie, dość szybko wpadając w pułapkę konsternującej dynamiki zwieńczonej w swojej strukturze pokaźnymi jazzowymi solówkami i ścianą elektroniki. Dzięki tej muzyce dryfujemy w halucynogennym płynie dźwięków. Aranżacje są wieloczęściowe, nabierające atmosfery złożonej oraz intensywnej progresji rockowego pazura. Wszystko zagrane nad wyraz instynktownie z wyjątkowym polotem naturalności, stwarzając podstawy pod doktorancki projekt dokumentacji zjawiska telepatii. Jazz, rock, awangarda i psychodelia bez wysiłku. Krzykliwe improwizowane utwory spojone w mantrze rytmicznego oniryzmu, a przy tym niesamowicie klarowne i przestrzenne. Odpływam!