fot. Rita Pulavska |
Trzeba uczciwie przyznać, że takie koncerty zdarzają się w Edynburgu rzadko, zbyt rzadko, aby być wobec nich obojętnym. Aaron Parks oprócz realizacji swoich projektów solowych nagrywał z taką konstelacją artystów, jak: Terence Blanchard, Christian Scott, Ambrose Akinmusiere, Gretchen Parlato, Joshua Redman, Kurt Rosenwinkel, James Farm itd. W jego karierze są również akcenty polskie, albowiem Aarona usłyszeć możemy także na płycie Girl Talk (2011) Moniki Borzym. Koncertował on również w duecie z Adamem Bałdychem (Aarchus – Dania, 2014). Jest to więc artysta na tyle wszechstronny, że doprawdy trudno przewidzieć nie tyle repertuar, co nawet styl gry, jaki zaprezentuje danego wieczoru.
fot. Rita Pulavska |
Do swojego nowego projektu amerykański pianista tym razem zaprosił Billiego Harta na perkusji oraz kontrabasistę Bena Streeta. O tym pierwszym śmiało możemy powiedzieć, że to legenda jazzu. Czy ktoś, kto nagrywał z Milesem Davisem („On The Corner”, 1972), Ottisem Reddingem, Shirley Horn itd. nie zasługuje na miano legendy? Kontrabasista Ben Street w porównaniu z kolegami to jeszcze wciąż młody wilk, który swój warsztat szlifował u mistrza kontrabasu Miroslava Vitousa.
Koncertem w Edynburgu trio Aarona Parksa inaugurowało swoją trasę koncertową po Wielkiej Brytanii. Zespół nie miał sztywnego repertuaru i jak zapowiedział lider na samym początku: First song is called a „Drift” and from then we’ll see. Artyści więc dryfowali pomiędzy szkicami zupełnie nowych utworów, a znanymi standardami, jak Marie Antoinette Wayne’a Shortera czy też Conception George’a Sheringa.
fot. Rita Pulavska |
Co urzeka w grze Aarona Parksa najbardziej? Płynność frazy, zamiłowanie do szczegółu, kokietowanie poszczególnych dźwięków, muzyczna erudycja, interpretacja ponad zawartość! Na próżno szukać w jego grze szaleńczych solówek i próżnych technicznych popisów. Banałem byłoby stwierdzenie, że trio było doskonale ze sobą zgrane. Ich gra była tak spójna, że czasami trudno było wyodrębnić, który z muzyków aktualnie gra swoją partię solową. Nowe kompozycje Parksa nie tylko wymagają wielkiej dojrzałości w sferze duchowo-artystycznej, ogromnej refleksji i uczucia, ale również olbrzymiego mechanizmu, ognia i drobiazgowego wykończenia w technice gry.
Najwyższe słowa uznania należą się Billiemu Hartowi. Jego niezwykła wyobraźnia rytmiczna, inwencja i pomysłowość, dokładnie i sumiennie spajały grę tria. Perkusja pod jego kontrolą staje się niemal instrumentem melodycznym i ma swój właściwy udział w kreowaniu muzycznej treści. Nie spychana jest do rzędu posługaczek i nie idzie niewolniczo za melodią główną fortepianu. Billy Hart wie dokładnie, jak przyciągnąć uwagę widza, za każdym razem kreując coraz to inne podziały rytmiczne, doskonale wpisujące się w całość dzieła. Robi to przy tym bez nadmiernej afektacji i zbędnej szarlatanerii, ale w sposób najbardziej naturalny i właściwy tylko tym artystom, którzy całe swe życie poświęcili muzyce przez wielkie M.
Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, że publiczność domagała się bisu, bo nasłuchać się tego tria zwyczajnie nie mogła. Tyle było tam wdzięku, gracji i spontaniczności. Muzyka tak wykonywana musiała się podobać, a zgromadzone audytorium słuchało jej z powagą i szacunkiem, na jaki talent artystów w pełni zasługiwał. I oby takich koncertów w Edynburgu było więcej, bowiem od wielu lat mam wrażenie, że fani jazzu w stolicy Szkocji nie są należycie rozpieszczani, a zdecydowanie na to zasługują!