Catania Jazz XXXIV – The Bad Plus (Katania, Le Ciminiere – 05.11.2016)

To było długo oczekiwane przeze mnie wydarzenie. Raz, że zespół The Bad Plus śledzę od dłuższego czasu, a dwa, że od zawsze chciałem ich zobaczyć na żywo. Od Stravinsky’ego i Radiohead, poprzez Queen, Aphex Twin, Davida Bowiego a kończąc na Ornette Colemanie. – Tym zdaniem promowany był koncert w audytorium Le Ciminiere, chociaż śmiało można by dodać do tej listy Nirvanę, Pink Floyd, a nawet Black Sabbath. Zdefiniowanie tej formacji graniczy więc z nie lada wyczynem. Mimo klasycznego składu złożonego z fortepianu, kontrabasu i perkusji, formacja wnosi w muzykę niesamowitego ducha nowoczesności. To doprowadziło ich m.in. do współpracy z takimi artystami jak Kurt Rosenwnkel, Mark Turner, Billy Hart oraz Joshua Redman.

Ich specjalność? Muzyczne parafrazy klasyki rocka i popu w jazzie, które zdecydowanie też przeważały podczas sycylijskiego koncertu promującego najnowsze wydawnictwo „It’s Hard” (2016). Spotkanie z nimi wiąże się jednak z szeregiem niespodzianek, które co rusz ożywiały energię w wypełnionej po brzegi sali w Katanii. To miejsce szczególne, bo w ramach sezonu artystycznego Catania Jazz, Le Ciminiere jest wykorzystywane jednokrotnie w ramach wielkiego otwarcia. Nie muszę chyba pisać, jak wiele znaczy to w kontekście wyboru The Bad Plus jako inaguratorów sezonu, którzy „wywalczyli” to miejsce chociażby z Johnem Scofieldem.

Wieczór umilał próbą gaworzenia po włosku Reid Anderson, który jak się okazało jest równie uzdolnionym… wokalistą, bowiem na końcu zaprezentował swój repertuar w postaci utworu, który jak założyłem nazywa się We have to say goodbye, but it’s OK, because we have CD’s. Jego humoru wielu może zazdrościć. Jest to również zauważalne w samej muzyce, która przesiąkniętą jest wzajemną kąśliwością wydawanych dźwięków oraz ich ekspresyjnej manierze przypadkowości i nietypowych harmonii. Nie wspominam o nieco osobliwych decyzjach podjęcia się coverowania takich artystów jak Johny Cash w charakterystycznym shuffle’owanym utworze na bis – I Walk The Line.  

Nowy materiał, który w sporej części zagrany został podczas tego wieczoru nie prezentuje jednak dogłębnie tego z czego The Bad Plus wielu z nas poznało. W ich muzyce pojawiło się wiele awangardowych odkształceń, z których coraz ciężej o ich szybkie poskładanie w myślach. Jako jeden organizm uzupełniają siebie jednak wciąż idealnie. Zauważalne było to chociażby w znanym My Friend Metatron oraz najnowszym coverze Petera Gabriela Games Without Frontiers pełnego soczystego brzmienia, gdzie klawiszowe konsonanse Ethana Iversona à la Thelonius Monk operujące żartobliwie dysonansową formą motywów i minimalizmem kontrastują z szaleństwem perkusji Dave’a Kinga i wyjątkowo spójną artykulacją kontrabasu, która scala cały rytmiczny rozgardiasz. Podobne wrażenie wypełnił również dynamiczny groove w Mr Now. The Bad Plus nieustępliwie ukazywał swój kunszt muzycznego demontażu aranżacji, często kierując się mantrowymi repetycjami, gdzie jedna z nich po około 20. (!) powtórzeniach spowodowała wybuch braw ze strony publiczności, chyba raczej znużona tego typu zabiegowi, aniżeli nim zaintrygowana. A może Tha Bad Plus właśnie tego oczekiwali?

Energia często ustępowała balladowym utworom jak Don’t Dream It’s Over z repertuaru Crowded House. Do najbardziej udanych coverów należałoby jednak uznać tego wieczoru Time After Time Cyndi Lauper, które usłyszymy również na najnowszej płycie złożonej notabene wyłącznie z popowych coverów. Oczywiście nie zabrakło również hołdu wobec Ornette’a Colemana w utworze Street Woman, która bez dźwięku saksofonu bezbłędnie intryguje. Niesamowicie melancholijny Prehensile Dream rozwiał zaś wszelkie wątpliwości co do kunsztu łączenia współczesności z muzyką klasyczną, gdzie smukła wiązanka klawiszowych pasaży konfrontowała się z agresywną rytmiką. Na zwieńczenie wieczoru zabrakło mi chyba Film, które tak wielu uznaje za podstawę ich repertuaru.

Aranżacje The Bad Plus intrygują zawsze. Wydają się być kreowane bardzo prostymi zabiegami melodycznymi, które stopniowo ulegają atonalnej degradacji. Słuchacz jednak się w niej nie gubi, ale bawi w przewlekły stan „kontrolowanego niepokoju” – jak sam kiedyś opisywał zespół swoją muzykę. Oczywiście stan ten przerywają nagłe kulminacje oparte na grupowym współdziałaniu i spójności kompleksu struktury poszczególnych kompozycji. Być może to tkwi w ich popularności. Zakorzeniają w muzyce znane przecież wszystkim popularne motywy, które trzymają utwór w ryzach, a jednocześnie pozwalają na tak odważne reinterpretacje. 

To jedna z niewielu grup, która z taką dbałością kopuluje awangardę muzyczną i jej dekonstruktywizm z sukcesem komercyjnym znanych nam melodii. Popowi agnostycy tak jak zawsze wprowadzali tego wieczoru oryginalny dialekt wobec każdego z utworów. Hipnotyczna, acz nieregularna gra kontrabasu. Perkusja niezwykle frywolna i płynna, czego jednak nie można powiedzieć o pianiście, który chyba za bardzo trzymał się aranżacyjnego „skryptu”, chociaż z drugiej strony ma tak bezpretensjonalne linie melodyczne, że wielu innych muzyków zawstydziłby swoją skłonnością do tak rytmicznie zaangażowanych motywów i budowy poszczególnych kulminacji, które zagrane są zawsze z niebywałą ckliwością. The Bad Plus mają niezwykłą tendencję do tworzenia ciekawych zwrotów akcji, które są nie tyle muzycznie intelektualne, co głębokie w swojej nieregularności skromnego mainstreamu. Udowadniają przede wszystkim, że piosenki pop jako jazzowe standardy brzmią równie przyjemnie, zwłaszcza że nigdy nie są w swojej aranżacyjnej konwencji oczywiste, czego też się po nich spodziewałem.

Inna sprawa, że byłem tego wieczoru tak wykończony, że koncert w uczuciu senności nie wspiął się na wyżyny moich oczekiwań, a przynajmniej tak chciałbym to sobie tłumaczyć. W śpiączkę nie zapadłem, bo jednak mimo wszystko przy tak bogatej w muzyczne fuzje muzyce się nie da, ale z dzikiej ambiwalencji jaką prezentują na płytach spodziewałem się na koncercie burzy emocji, a koncert zaskoczył mnie swoją swoistą lapidarnością. Podsumowując… Nie, nie zawiodłem się, aczkolwiek wydawało mi się, że podziałają lepiej niż podwójne espresso.