Danilo Pérez - Fot. Marcin Pulawski.jpg 5
Danilo Pérez - Fot. Marcin Pulawski.jpg 5

Pancevo Jazz Festival – muzyka, która zostaje pod skórą

Danilo Pérez - Fot. Marcin Pulawski.jpg 5
Danilo Pérez – Fot. Marcin Pulawski

Pancevo, położone tuż obok Belgradu, nie ma w sobie blichtru metropolii ani turystycznego glamour. A jednak to właśnie tutaj sztuka rozkwita w sposób najbardziej naturalny – trochę w cieniu, trochę pod prąd, za to z autentyczną energią miejsca, które od wieków żyje na styku kultur. Miasto o historii sięgającej czasów rzymskich przeszło przez tyle warstw przemian, że dziś jego tożsamość przypomina mozaikę: wielonarodową, szorstką, a jednocześnie pełną wrażliwości.

Od lat Pancevo buduje własny język kultury, mocno zakorzeniony w codzienności mieszkańców. Nie jest to miasto muzealne ani kuratorsko „ugrzecznione”. Tu sztuka konkuruje z echem dawnych zakładów przemysłowych oraz z atmosferą małych kafejek i rozmowami, które zaczynają się od polityki, a kończą na poezji. Dzięki temu wydarzenia artystyczne, nawet te bardziej wymagające, znajdują tu publiczność uważną, głodną nowych brzmień i odporną na modowe sztuczki.

Na tym tle od blisko trzech dekad rozgrywa się historia PJF. Tegoroczna, 28. edycja, która odbyła się w dniach od 30 października do 2 listopada, znów pokazała, że jazz potrafi wrosnąć w tkankę miasta jak rozmowa między dwojgiem starych znajomych. Festiwal nie tylko prezentuje muzykę – on wsłuchuje się w miejskie tempo, dopisując do niego własną, improwizowaną linię melodyczną.

Tord Gustavsen - fot. Marcin Puławski.jpg 3
Tord Gustavsen – fot. Marcin Puławski.

Dzień pierwszy – między medytacją a historią

28. PJF zaczął się od występu, który bardziej przypominał duchową praktykę niż klasyczny koncert. Tord Gustavsen, występujący solo, przyniósł na scenę świat utkany z ciszy, folklorystycznych aluzji i oszczędnej, lecz sugestywnej elektroniki. Jego granie skupione, uważne i niemal kontemplacyjne rozwijało się jak opowieść prowadzona w intymnym dialogu z publicznością. Tematy przenikały się organicznie, jeden wynikał z poprzedniego, a muzyka płynęła bez wyraźnych przerw, jakby Norweg wolał opowiadać ciągłą historię niż układać zbiór oddzielnych utworów.

Gustavsen po raz kolejny udowodnił, że jego największą siłą jest operowanie dynamiką. Potrafi długo trwać w ciszy, budując napięcie subtelnymi gestami, by w odpowiednim momencie przejść do gwałtownych spiętrzeń, przypominających nagłe porywy emocji. Ta kontrastowa dramaturgia sprawiała, że odbiorca miał poczucie uczestnictwa w żywym procesie, nie w gotowej kompozycji, ale w czymś, co właśnie powstaje tu i teraz. Część fragmentów brzmiała wręcz jak muzyka sakralna albo współczesna klasyka, innym razem pojawiały się melodie o niemal hymnologicznym charakterze.

Nieodzowną rolę w tym spektaklu odegrała warstwa elektroniczna oraz towarzyszący mu sound designer. Gustavsen korzystał z elektroniki oszczędnie, ale celnie. Budował nią całe tła, wielowarstwowe, niekiedy skomplikowane, nigdy jednak dominujące nad fortepianem. To była elektronika jako mgła, coś, co otwiera przestrzeń, a nie ją zabiera. Również dobór materiału – luźno osnutego na motywach norweskiego folkloru – nadawał występowi poczucie osadzenia w źródach. Gustavsen snuł własne nastrojowe wariacje, ale słychać było, że odwołuje się do tradycji w sposób nieoczywisty. Jego muzyka nie rekonstruowała folkloru, lecz oddychała nim. Nic więc dziwnego, że po ostatnim utworze artysta powiedział z ciepłym uśmiechem: Dziękuję, że graliśmy i medytowaliśmy razem. To nie była kurtuazja. Ten koncert naprawdę był wspólną medytacją.

Serbian Jazz All Stars - fot. Marcin Pulawski
Serbian All Stars – fot. Marcin Puławski

Jeśli Gustavsen zainaugurował festiwal nastrojem introspekcji, to Serbian All Stars w drugiej części wieczoru zaproponowali energię bezpośrednią w przekazie i wyrastającą z wielopokoleniowej rozmowy. Już od pierwszych dźwięków było jasne, że wyróżnia się tu rola saksofonisty Luki Ignjatovića, który prowadził zespół z naturalną pewnością i sceniczną swobodą. Świetnie uzupełniał go Miloš Colović na kontrabasie – solidny, melodyjny, wyrazisty – oraz Milena Jančurić, której flet wnosił do brzmienia świeżość i lekkość.

Koncert w pełni oddał swój podtytuł Past, Present and Future. Artyści stworzyli muzyczną panoramę serbskiego jazzu sięgając do klasyków jak: Duško Gojković, Bora Roković czy Lala Kovačev, aż po własne kompozycje. Właśnie ta równowaga między historią, a teraźniejszością okazała się największą siłą programu.

Choć repertuar mieścił się w szeroko pojętym mainstreamie, wykonanie było na tyle świeże, że trudno było mówić o przewidywalności. Serbian All Stars grali jak zespół, który zna swoje korzenie, ale nie traktuje ich jak świętości. Czuli się razem swobodnie co było słychać w każdym wspólnym wejściu, w każdym dialogu instrumentów, w dynamice całego zespołu. Pierwszy dzień festiwalu zakończył się więc nie tyle lekcją historii, ile pokazem jej żywej ciągłości, czymś, co jednocześnie przypomina o przeszłości i wyznacza kierunek na jutro.

DSC_7528 copy
Dave Holland – fot. Marcin Puławski

Dzień drugi: intensywność, elegia i mistrzostwo

Drugi dzień festiwalu rozpoczął się od występu jednego z najważniejszych obecnie zespołów na światowej scenie jazzowej – Dave Holland Trio. Już w Passing Time dało się odczuć, że trio funkcjonuje jak jeden doskonale zgrany organizm – intensywnie, z pełnym zaangażowaniem, a jednak z naturalnością, która przychodzi tylko wtedy, gdy w graniu jest absolutna wolność. Znajdujący się w wyśmienitej formie Dave Holland, prowadził muzykę nieustannie meandrującymi liniami kontrabasu. To on nadawał mocny, organiczny puls, którego nie da się podrobić.

W Rivers Run – hołdzie dla Sama Riversa – trio eksplodowało. Nasheet Waits wykonał tu jedno z najbardziej imponujących solowych popisów wieczoru. Perkusista potrafił grać jednocześnie precyzyjnie i nieokiełznanie, jakby jego instrument przewodził prąd o zmiennym napięciu. Tymczasem saksofonista Jaleel Shaw swoją partią wprowadzał kontrast. Potrafił być pastelowy i miękki w balladach, a chwilę później agresywny, wręcz drapieżny, gdy zespół przyspieszał.

Energia nie słabła przy kolejnych utworach (Four Winds, Infinity czy Flip Side), które ukazywały trio w pełnym spektrum ich możliwości. Każdy z muzyków wnosił do brzmienia własną historię, a jednocześnie wszyscy zdawali się podłączeni do jednego, wspólnego źródła napięcia. Muzyka była gęsta, ale czytelna; ekspresyjna, lecz nigdy chaotyczna. Zespół brzmiał jak formacja, która ma świadomość własnej siły, a jednocześnie nie przestaje szukać. Holland, mimo dekad kariery, pozostaje twórcą głodnym, skupionym, nieustannie ciekawym muzyki. I to było słychać w każdym dźwięku.

Yuval Cohen - Fot. Marcin Pulawski
Yuval Cohen – fot. Marcin Puławski

Po tej sonicznej burzy scena zmieniła klimat na bardziej liryczny, gdy na scenie pojawił się Yuval Cohen Quartet. Ich koncert miał w sobie coś kojącego, choć wcale nie był pozbawiony melancholii. W muzyce Cohena – zwłaszcza tej z albumu „Winter Poems” – od samego początku słychać było elegancję, szczerość i czułość wobec melodii. Utwory takie jak: First Meditation, Winter Poem czy Song for Lo Am rozwijały się nieśpiesznie, a jednocześnie niosły dużo światła, tę rzadką mieszankę pozytywności i zadumy.

Wielką rolę w budowaniu nastroju pełnił Tom Oren, którego entuzjazm był widoczny w każdej frazie i w każdym geście. Pianista reagował na to, co działo się na scenie, całym ciałem, tak jakby dźwięki przepływały przez niego fizycznie. Jego gra, nienaganna technicznie i zanurzona w klasycznych fundamentach, dodawała muzyce klarowności i elegancji. Kwartet działał jak zespół ludzi, którzy po prostu lubią razem grać. Były tam wzajemne uśmiechy, spontaniczne reakcje i wewnętrzna radość tworzenia.

A Cohen? Jego saksofon sopranowy brzmiał zjawiskowo. Niezależnie od rejestru każda nuta była nieskazitelnie czysta, jakby wyszlifowana do ostatniego mikronu. W najwyższych dźwiękach przypominał śpiew ptaka, być może dlatego Dance of the Nightingale wybrzmiało tak wiarygodnie. Koncert zamienił salę w przestrzeń, w której melancholia i nadzieja mogły istnieć obok siebie – bez konfliktu, w pięknej równowadze.

John Patitucci - Fot. Marcin Pulawski.jpg 3
John Patitucci – fot. Marcin Puławski

Dzień trzeci: eksplozja radości i nocne odbicie w elektronice

Trio Danilo Pérez – John Patitucci – Adam Cruz weszło na scenę z lekkością i swobodą muzyków, którzy nie muszą nikomu nic udowadniać, a jednak zagrali tak, jakby chcieli udowodnić wszystko, przede wszystkim sobie. W Whistle Through Adversity artyści bawili się brzmieniem, testowali wzajemne reakcje, rzucali sobie muzyczne żarciki. Grali „na rozgrzewkę”, ale ich rozgrzewka miała już formę sztuki – wspólne szukanie tonu, struktury, miejsca. Dopiero z czasem muzyka kondensowała się, nabierała stabilniejszej formy, a zespół przechodził od zabawy do pełnego, świadomego narratorstwa.

Najmocniejszym momentem pierwszej części koncertu była kompozycja Panama Libre, napisana przez Péreza w chwili, gdy USA dokonały inwazji na Panamę w 1989 roku. W interpretacji tria utwór miał w sobie zarówno bunt, jak i nostalgię, gniew i czułość jednocześnie. Pérez wygrywał na fortepianie frazy ostre jak zaciśnięta pięść, po czym nagle otwierał przestrzeń pełną zadumy. Patitucci odpowiadał liniami tak elastycznymi, że zdawały się spajać całą dramaturgię.

Artystów łączyła rzadko spotykana synergia, słuchali się wzajemnie z uwagą, dawali sobie ogrom przestrzeni, reagowali na najdrobniejsze niuanse. Mieli w sobie coś z dzieci, które właśnie odkrywają nową zabawkę i nie mogą przestać się nią bawić. Grali z radością, ale też z głębokim szacunkiem do materiału i do siebie nawzajem. Publiczność to czuła. Nic dziwnego, że finał zmienił się w euforię. Cała sala wstała, były bisy, były krzyki zachwytu, a w pewnym momencie nawet taneczny pląs pod sceną. Tego wieczoru wydarzyło się coś więcej niż koncert. To było czyste święto wspólnoty.

Siemia Ziemia - Fot. Marcin Puławski
Siemia Ziemia – fot. Marcin Puławski

A potem na scenę weszła Siema Ziemia – zadanie, wbrew pozorom, wyjątkowo niewdzięczne. Po pełnym emocji, pulsującym jazzie mistrzów Kacper Krupa (saksofon, syntezatory), Paweł „Wuja HZG” Stachowiak (gitara basowa, Moog), Fryderyk Szulgit (gitara, syntezatory) oraz Andrzej Konieczny (perkusja, syntezatory) mieli przed sobą publiczność pełną oczekiwań i rozgrzaną poprzednim setem. A jednak kwartet wyszedł z tej próby obronną ręką, udowadniając, że jazz XXI wieku może brzmieć równie intensywnie, choć zupełnie inaczej.

Ich muzyka – w pełni elektroniczna, przetworzona, zakorzeniona w breakbeacie, drum’n’bassie, techno, IDM-ie – była z innego świata niż to, co grali Pérez, Patitucci i Cruz. Najważniejsze jednak, że była prawdziwa. W utworach z albumów „Siema Ziemia” i „Second Album” przebijały emocje surowe, chłodne, ale też melancholijne. Była motoryczność i klubowy puls, ale bez tanich rozwiązań, bez gotowego klucza do interpretacji. Jej sens odsłaniał się dopiero wtedy, gdy słuchacz oddawał jej pełnię uwagi. W zamian dawała intrygujący, chwilami hipnotyczny świat od echa wczesnego Pink Floyd, aż po freejazzową brawurę.

Mocą Siema Ziemia była kolektywna improwizacja. Każdy z muzyków podawał dźwięki dalej jak impuls nerwowy, tworząc muzykę, która istniała pomiędzy kompozycją a produkcją oraz między formą a chaosem. Ich utwory żyły, zmieniały się, oddychały. Grupa nie próbowała dorównać poprzednikom – poszła w swoją stronę, odważną i wymagającą. I choć część publiczności mogła być zaskoczona, wielu dało się wciągnąć. Bo jeśli dać tej muzyce szansę, zaczyna ona mówić – może nie od razu, ale szczerze.

Trzy dni festiwalu układają się w opowieść o poszukiwaniu nowych form duchowości w muzyce, od kontemplacyjnego otwarcia, przez historyczną ciągłość jazzu, aż po zanurzenie w elektronikę. Program nie był zbiorem przypadkowych nazwisk, lecz precyzyjnie zaprojektowaną narracją. Od skupienia i ciszy, przez klasy i mistrzów, po ryzyko estetyczne. W tym sensie festiwal funkcjonuje jak laboratorium wrażliwości, które bada, jak różne języki muzyczne mogą opowiadać o podobnych emocjach, ale inną składnią.

Z perspektywy całości widać też wyraźnie, że to wydarzenie nie boi się ani ciężaru historii, ani presji „tu i teraz”. Zestawiając artystów o statusie ikon z młodszymi zespołami, festiwal pokazuje, że jazz nie jest muzeum, tylko żywym ekosystemem, w którym klasycy i „nowi” funkcjonują obok siebie bez kompleksów. Równocześnie ważna jest tu rola publiczności, gotowej na długie formy, skupione słuchanie, a potem na konfrontację z bardziej wymagającą, przetworzoną elektroniką. To sugeruje, że organizatorzy zbudowali zaufanie odbiorców na tyle silne, by stopniowo przesuwać granice tego, co „uchodzi” na głównej scenie festiwalowej.

Patrząc w przyszłość, można wyobrazić sobie rozwój festiwalu w stronę jeszcze śmielszego mieszania światów, większej obecności projektów transgatunkowych, kooperacji z muzykami sceny klubowej, artystycznych rezydencji czy zamówień kompozytorskich, które łączyłyby tradycję regionu z globalnym językiem jazzu. Jeśli festiwal utrzyma zdolność budowania spójnych narracji zamiast przypadkowych line-upów, ma realną szansę pozostać miejscem, w którym nie tylko pokazuje się aktualny stan jazzu, lecz współtworzy jego przyszłe formy.

Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.