18 lat kazali na siebie czekać, ale nie zdawało się tego odczuwać przy tak bogatej ilości projektów chociażby samego Mike’a Pattona. Brakowało jednak tego teatralnego podejścia owej trupy. Te krzyki, riffy, groove i wyraźny katharsis muzycznych struktur oraz ich intensywność. „Sol Invictus” nie pozostaje takim terminologiom dłużny. Nadal jest mocno dramatycznie, nie wspominając o dynamice, której koleje wodzą może nie tyle świeże, co zaskakujące motywy, antypopowe funkowe fanaberie (Sunny Side Up), pastiszowe zagrywki wokalne (Separation Anxiety), niezliczone ilości kontrapunktów, spora dawka eksperymentalizmów (Cone of Shame), schizofrenii (Separation Anxiety), brzmieniowych „wypaczeń”, jak mieszanka samby, cha-chy i reggae w Rise of the Fall, a wreszcie dowód niezbitych ambicji w jednej z lepszych kompozycji grupy w całej karierze – Matador. Olbrzymia gama stylów, jakie współtworzą, potwierdza, że reunion nie mógł wiązać się z marketingowym chwytem, ale naturalnym porządkiem rozwoju formacji. Grają wciąż z maniakalną radością wcześniejszych dekad. Chwytliwe, może mniej ekscentryczne, ale wciąż bezkompromisowe to granie. Mało tego, od czasów „Angel Dust” z 1992 r., „Sol Invictus” wydaje się być najbardziej przekonywającym albumem, który dosadnie podkreśla artystyczną spuściznę grupy!