Guru dzisiejszej sceny nowojorskiej, zwycięzca trzech nagród Grammy i jedna z największych gwiazd jazzowych na świecie. Pominięcie jego koncertu w Katanii mogło być usprawiedliwione jednym – wybuchem wulkanu. Tego na szczęście się nie doczekaliśmy i 11 listopada na scenie Teatro ABC wystąpiło trio Roberta Glaspera z akompaniamentem DJ Sundance. Po składzie można śmiało wywnioskować, że sukces komercyjny Glaspera nieco zmęczył, dlatego postanawia wrócić do korzeni, które wyrywałby od czasu do czasu elektronika DJ’a.
Koncert podjęty w bardzo wyluzowany stylu, co może poświadczyć tempo weryfikowania głośności odsłuchów. Akustycy otrzymywali znaki migowe nawet po dwudziestu minutach. Na koncercie nie spieszyło się jednak nikomu. Glasper skrzętnie rozpoczynał swoje utwory karkołomnymi solówkami, niekiedy bawiąc nimi oprócz samych muzyków publiczność. Styl w jakim prowadzony został koncert może poświadczyć o chemii, jaka zawiązana jest pomiędzy muzykami. Nie było tu zbyt wiele miejsca nawet na pauzy pomiędzy utworami, nie wspominając już o konferansjerce. Utwory mijały się ze sobą jednak niespodziewanie płynnie krzesząc ogień niekończącej się improwizacji, która jak udowodnili muzycy nie musi opierać się wcale na trudnych schematach, ale muzycznej inwencji.
Zanurzone w chaosie i chromatycznych skalach brzmienia fortepianu pogrążały się w jego odważnych i pięknych akordowych rozwinięciach. Napęd Herbiego Hancocka z liryzmem Keitha Jarretta to cudowne połączenie schematu artystycznej emocjonalności z byciem cool lidera projektu. Wrodzona melodyjność Glaspera zdaje się być jeszcze bardziej zauważalna w momencie, gdy zespół oddaje się wręcz mantrowej wydajności aranżacji. Koncert tego projektu w przeciwieństwie do poprzednich mocno futurystycznych materiałów to nieskazitelnie płynna awangarda, w której toczy się walką między współczesnym charakterem i miłością nawiązywania do klasycznych elementów. Parafrazy tak skrupulatnie rozbite, że nawet jeśli w grę wchodzą inspiracje innych muzyków to w przypadku Glaspera jest to wyłącznie mało znaczący pierwiastek całości oryginałów, bo covery nieraz nie sposób wyłapać, jak to było w przypadku Sign o’ the Times Prince’a. Zresztą przekonać się o tym można przy słuchania albumu „Covered” (2015). A pozostali muzycy?
Projekt jednak nie samym Glasperem żyje. Synkopowany bas, inteligentne zmiany tempa i ten piekielnie wibrujący krwisty groove powleczony technicznym wymiarem motoryki Damiona Reida na perkusji oraz doraźną kontrolą całości Vincente Archera na kontrabasie. Rytmiczne niebo w uszach, które dzięki obecności DJ’a wieje hip-hopową prawilnością i nie da się tego wszystkiego nie darzyć sympatią. Wrażenie zdumiewające, jeśli na takim tle, sklejane zostają ekstrawertyczne melodie jazzowe. A wszystko dzieje się w niesfornym transie repetycji, który każdorazowe powtórzenia, które pozornie powinny słuchacza nużyć budują napięcie jeszcze bardziej. Nie trzeba wspominać, że świetnie w tej transowej koncepcji sprawił się sam DJ, okładając repertuar Glaspera zazębiającymi całość samplami. Projekt jest w całości przy tym bardziej subtelny, na swój sposób liryczny, śmiało wtórujący hip-hopowym ideom lidera projektu. Nie czuć tu nawet braku Caseya Benjamina, który saksofonem wspierał bardziej dynamiczną wizję projektów Glaspera, ale bez instrumentów dętych, projekt jest dużo bardziej linearny w swojej konstrukcji poprzez dogłębniejsze scalenie poszczególnych motywów. Cóż, jeśli chodzi o fuzję jazzu oraz hip-hopu Robert Glasper nie ma sobie równych. Udowodnił za pewne nie po raz ostatni. Tylko czemu publiczność nawet nie raczyła wyczekać na bis? W to akurat trudno uwierzyć…