Debiut zespołu istniejącego od dobrych kilku lat. Internal Quiet to bowiem projekt muzyczny aktywnego już od lat 80. gitarzysty Sławomira Papisa, a wspieranego chociażby przez Macieja Wróblewskiego (Wolf Spider). Doświadczenie słychać również na ich pierwszym krążku, któremu przyświeca idea pewności siebie i pełnego zdeterminowania. Na albumie dostajemy przede wszystkim żwawą mieszankę hard rocka i heavy metalu, a niekiedy rzut na taśmę w postaci power metalowego napalmu. Nie liczcie jednak na oryginalność i odkrywanie koła na nowo. Mimo wszystko konwencja aranżacji jest tak wykalibrowana, że nawet tak przejedzoną formę trawi się nad wyraz dobrze. Materiał niesie bowiem ze sobą pokłady nieskończonej energii, dlatego niech nikogo nie zmyli nazwa formacji sugerująca jakkolwiek eteryczne klimaty. Struktura aranżacyjna całości zachodzi pod bardzo klasyczne rejony rocka, bo znajdziemy kawałki energetyczne, przebojowe, jak i ballady. Sporo jest tu inspiracji Iron Maiden (Chase Your Dreams), Anthrax (So Cold), Judas Priest, czy też Manowar (Energy). Gdzie indziej akustyczna ballada Reaching the Stars cieszy równie dobrze co gitarowy popis muzycznej erudycji w Last Breath. W zasadzie rzadko kiedy można się do czegoś przyczepić, biorąc pod uwagę dość standardowe podejście do konstrukcji utworów. Być może niekiedy wokalistę poniosły wodze fantazji, zwłaszcza w liniach melodycznych, bo zbyt uporczywie powielane np. w Reaching the Stars mogą niektórych znużyć. Są jednak miejsca w których takie eksperymenty się jednak udają (Chasing the Stars), dlatego cały odbiór to dość osobliwie subiektywna kwestia. Te stylistyczne wolty nie wszystkim się dziś spodobają, ale forma mówi jednak za wszystko. Album prezentuje bowiem sobą istną sentymentalną pułapkę, która zatapia nasze uszy w dobrze znanych nam kanonach gatunków, a przy tym sprezentowane jest to w okryciu całkiem niezłej produkcji. Jakość idzie również w parze z samą oprawą graficzną, doskonale uzupełniającą całość w swym klimatycznym wymiarze. Można powiedzieć, że cały projekt nie nosi w sobie żadnych przypadków. Nie ma niepotrzebnej melancholii, ale nie ma również i patosu, w jakie tego typu zespoły często popadają. Nic nowego nie wprowadza, ale świetnie parafrazuje istotę klasyki, chociaż zaglądając pod drugą stronę medalu, nie można też jednoznacznie stwierdzić, co właściwie zespół ów charakteryzuje. Z pewnością pewne rysy samodzielności już się kształtują, ale nie można powiedzieć tu o wyrafinowanej indywidualności, chociaż w sumie… grunt, że nie ma przypadkowości.