Niegdyś szaleni eksperymentatorzy jazz rocka wracają do nas z aranżacjami nadzwyczajnie (nawet jak na nich) nostalgicznymi; z utworami pulsującymi naturalnością oraz dojrzałością dźwięku. Co mnie zawsze urzekało w ich twórczości, to specyficzna (świadoma bądź nie) manifestacja aury polskiego romantyzmu. To też powód, dla którego często wracam do ich muzyki.
Jazzpospolita mimo grupowych roszad na najnowszym krążku nadal pozostaje przy jazzie opartym na melodyjnych tematach instrumentalizujących pop, rock i alternatywę. Najnowsza płyta jest jednak znaczniej spokojniejsza, bardziej przestrzenna i oparta na spirytualnym wręcz wymiarze palety barw. Improwizacja w oczywisty sposób nadal pełni tu rolę gospodarza programu, chociaż ta stawia na bardziej mgliste rozciąganie motywów w czasie, dając wrażenie nadzwyczajnej płynności i aranżacyjnej nieskończoności kompozycji. W każdej z nich nadal króluje szyk, opanowanie i elegancja. Czy to nie dzięki temu ich pokochaliśmy?
„Przypływ” to więc świadomy powrót do korzeni i próba balansu, a być może wręcz analizy, własnej twórczości i jej nieśmiała konfrontacja z nowymi schematami, dlatego nie chciałbym jednak, żeby oznaczało to zarówno początek zjadania własnego ogona. Przyziemna i oszczędna forma ich muzyki dzięki swojej nieoczywistości jednak wciąga jak zwykle wystarczająco mocno i na tyle trwale, żeby oddawać się ich najnowszej twórczości wielokrotnie. Napiszę więcej – jednolitość charakteru tego wydania będąca zarówno spoiwem ich stylu i dotychczasowych koncepcji sprawia, że ten album staje się jednym z najważniejszych punktów kariery Jazzpospolitej.