Gdyby ludzkość postanowiła przywitać koniec świata na parkiecie, płyta „Cream Parade” zdaję się być stworzona właśnie do tego celu. Coraz bardziej prawdopodobne jest, że to technologia sprowadzi na nas koniec. Zagubiony w społecznym i egzystencjalnym kotle podmiot liryczny miota się tutaj w elektronicznym transie i bardziej tradycyjnej jazzowej zadumie. Klimat utworów jak President jest apokaliptyczny i opresyjny, ale nogi same rwą się do tańca. „Cream Parade” na tle płyt nasyconych syntezatorami wyróżnia retro futuryzm i śmiałe wplatanie chanson w poszczególne melodie, a także użycie organów, saksofonu i klarnetu. Dzięki temu dostajemy bogaty muzyczny amalgamat, w którym technologia współżyje z tradycją, unikając jakimś cudem tonalnego dysonansu. Każdy ze słuchaczy w nastroju na coś oryginalnego, lekko rozchwianego i z zaburzeniami osobowości, ale ostatecznie brzmiącego, jakby autor dokładnie wiedział co robi, powinien dać „Cream Parade” szansę.