Jedenastoletnia przerwa. Czy tak długa rozłąka może podziałać na zespół budująco? Z pewnością tak, jeśli drogi ich członków się wcześniej rozeszły. Takie powroty bywają trudne i nie zawsze są owocne. Taka reaktywacja zawsze wiąże się jednak z niezwykłą kumulacją energii, która „Nate” z pewnością charakteryzuje. Odrodzenie jest znaczące i nie mówi nam o tym tylko okładka. Formuła zespołu również dość znacząco się zmieniła. Gotycki klimat jest w prawdzie nadal wyczuwalny, ale do legendy Closterkeller z pewnością jeszcze daleko. Dostajemy brzmienie odświeżone, chociaż nostalgia jest widoczna w parafrazie nagranego utworu Asuu czy też koncertowej wersji Meren Re dobranoc. Według mnie odgrzewanie kompozycji zupełnie niepotrzebne, zwłaszcza z tak odległej przeszłości, która mało się ma do obecnie prezentowanego brzmienia. Mam nadzieję, że nie jest to tylko spowodowane niewydolnością nowszych aranżacji, których po prostu zabrakło do tego krążka. Tak czy siak, jakby tego formuła oczekiwała, dostajemy album przepełniony instrumentami klawiszowymi oraz chłodem elektroniki. Ten charakter pewnej sterylności potwierdza również automat perkusyjny (Sensitive), który nie wszystkim, ale niektórym gustom z pewnością odpowie na zapotrzebowanie owej mechaniczności. Ta niezbyt subtelna forma brzmienia została jednak charakterystycznie wzbogacona. W innych utworach bowiem jak Roads czy Kołysanka zadziwiają kontrasty wobec użycia akustycznych partii fletu i kontrabasu, nie wspominając o intrygujących fragmentach partii duduka (Sex). Ponadto żeńskie wokale również nie zostały pozbawione modernizacji w postaci męskiego tembru, który na tle wyraźnie pulsującej sekcji rytmicznej wyjątkowo skupia uwagę słuchacza. Gitara została odstawiona na dalszy plan, chociaż w niektórych utworach jak Sex, Lili czy Bio jest kluczowym elementem do otwarcia słuchacza na konkretne odczucia. Byłoby to jeszcze bardziej wyraziste, gdyby postarano się to wyraźniej wyprodukować. Niestety, przy tak bogatej architekturze instrumentarium, niekiedy kompozycje tracą na rzetelności swojego wyeksponowania i gubią się w hierarchi dźwięków, tworząc niekiedy mało czytelny mezalians. Niemniej jednak „Nate” to płyta, która wyraźnie udowodniła chęć podejmowania artystycznych wyzwań. Czy obecna formuła Moonlight zyska akceptacje fanów, to rzecz mało znacząca. Grunt stanowi wytrwałość wobec swoich idei i tego też formacji życzę.