Ihsahn – Eremita

●●●●●●●●●○

1. The Arrival 2.The Paranoid 3. Introspection 4.The Eagle And The Snake 5. Catharsis 6. Something Out There 7. Grief 8. The Grave 9. Departure

SKŁAD: Ihsahn – gitara, bas, klawisze; Tobias Andersen – perkusja; Jorgen Munkeby – saksofon

PRODUKCJA: Vegard Sverre Tveitan – Ihsahn (Ivory Studio)

WYDANIE: 22 listopada 2012 – Candelight Records

Ihsahn to postać bez wątpienia kultowa. Twórca legendarnego zespołu Emperor, który pokazał że black metal to nie tylko prymitywna prostota, ale też sztuka. Już na płytach swojej macierzystej formacji zdradzał fascynację ambitniejszymi formami muzyki, łącząc black metalową furię z odrobiną symfonii oraz awangardy. Ostatni krążek „cesarza”, wydany tuż przed rozpadem Prometheus, tj. „The Discipline Of Fire & Demise” był tak naprawdę introdukcją do solowej twórczości Vegarda Sverre’a Tveitana – pokazem tego że rodzi się nam prawdziwy muzyczny geniusz.

Najnowszy album „Eremita” jest już czwartym dziełem tego artysty, który przyzwyczaił nas do tego, że wydaje swoje albumy w dwuletnim cyklu. Dokładnie tyle czasu potrzebuje Ihsahn by z każdą płytą mógł zbliżać się coraz bardziej do definicji muzycznego absolutu. O ile jego dwa pierwsze albumy solowe „AngL” oraz „The Adversary” były jeszcze mocno zakorzenione w black metalowej stylistyce, to już trzeci „After” wyznaczył podwaliny pod nowy kierunek muzyczny, który obrał sobie Ihsahn. Najnowsze osiągnięcie to już pełna transformacja tego muzyka. Mocno psychodeliczne pasaże, jazzujący saksofon i progresywna struktura utworów – te trzy określenia spajają opus magnum tego projektu. Norweg nie wypiera się jednak swoich muzycznych korzeni więc spora dawka brutalności oraz agresji została oczywiście zachowana, jednakże nie jest już ona tak odczuwalna jak w wypadku poprzednich albumów. Szybki rzut oka na listę gości na albumie budzi podziw. Fenomenalny gitarzysta Jeff Loomis (ex-Nevermore) który napisał specjalnie na ten album bardzo „smaczną” solówkę (The Eagle And The Snake); muzyk wielu wcieleń – Devin Townsend; Einer Solberg z Leprosy oraz niekwestionowana według mnie gwiazda tego albumu – Jorgen Munkeby z Shining. 

Płytę otwiera utwór Arrival. Prawdziwa petarda, która wielu może zmylić… Okraszona jest brutalnymi wokalizami, a przy tym furiacko pędzi do przodu z prędkością TGV, zaprzeczając jednocześnie wszystkim moim tezom o złożoności tego krążka. To co najlepsze zaczyna się jednak od utworu drugiego i trwa aż do końca. Powinniśmy więc zapiąć pasy gdyż czeka nas prawdziwie muzyczny rollercoaster. The Paranoid pomimo swojego tytułu nie ma nic wspólnego z prostą jak konstrukcja cepa piosenką Black Sabbath. Świetna muzyczna perełka, która pomimo sporego ciężaru zawiera w sobie wiele reminiscencji rocka z lat 70., psychodelii Jefferson Airplane, czy debiutu Pink Floyd. Czasami słuchając tego fragmentu czuje się jakbym brał udział w jakimś narkotycznym tripie – wrażeń jest co nie miara.

Po nim następuje łagodniejszy Introspection z pięknymi czystymi wokalizami Ihsahna oraz gościnnym udziałem Devina Townsenda. Ten utwór jest jednak niczym w porównaniu do tego co za chwilę ma nadejść. The Eagle And The Snake to w mojej tegorocznej hierarchii najlepszy kawałek muzyki jaki słyszałem. Od dawna nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia. A myślałem, że już nic mnie nie zaskoczy. Jeżeli można kolokwialnie i dość brzydko nazwać muzykę „popieprzoną” to ten utwór idealnie pasuje do tego określenia. Zapierające dech w piersiach partie saksofonu które idealnie harmonizują się ze ścianą gitar i perkusją, która brzmi jak strzały z karabinu AK-47. Do tego mieszanka wokaliz na wszelkie sposoby i psychodeliczna aura unosząca się w powietrzu, która tworzy niepowtarzalny klimat ozdobiony techniczną solówką gitarową w samej końcówce – czego tu nie ma?! Prawdziwy diament. 

Pierwsza połowa albumu to muzyczny huragan, który na swojej drodze nic nie pozostawia. Warto zawiesić ucho nad prostszym w swej konstrukcji Catharsis – zdecydowanie spokojniejszy moment. Potem jednak nie ma zmiłuj i mamy bardzo emperorowe Something Out There, którego początek notabene brzmi jakby był żywcem wyjęty z „IX Equilibrium” samego „cesarza”. Chwila oddechu w postaci instrumentalno-ambientowego Grief, będącym preludium do The Grave w którym Munkeby znowu pokazuje swój kunszt tworząc dźwięki  które w niektórych momentach mają prawo kojarzyć się z najlepszymi momentami jego krajana i legendy norweskiego jazzu – Jana Garbarka. Amerykanie bardzo często nadają muzyce określenie „disturbing”. Właśnie w tym wypadku idealnie się to słowo sprawdza. Ta awangardowa perła która stanowi niejako podsumowanie tego niesamowicie trudnego, ale jakże wynagradzającego swoje skomplikowanie albumu. 

Album wieńczy Departure, zawierający świetne wyciszenie na sam koniec które w połączeniu z anielskim głosem Heidi Tveitan – żony autora, która współpracowała już z nim w projekcie Peccatum gwarantuje piorunujący efekt. Ależ wybitny album nagrał nam Ihsahn. Zbliżył się do definicji muzycznej perfekcji i ciekaw jestem czy będzie kiedykolwiek w stanie nagrać coś lepszego od „Eremity”. Jeżeli nie boicie się muzyki która po pierwszym przesłuchaniu zostawi wam mętlik w głowie, ale po pewnym czasie odsłoni wszystkie swoje atuty, to zapraszam do przesłuchania tego dzieła. Dałbym maksymalną ilość oczek, ale wstrzymam się, wierząc że ten artysta jeszcze przeskoczy narzuconą sobie poprzeczkę, śrubując jednocześnie poziom muzycznego geniuszu. Choć akurat trudno wierzyć, że to jest tak naprawdę możliwe. Dla mnie album 2012 roku jest już znany, a dla was?

IHSAHN – THE EAGLE AND THE SNAKE